Jack London - Rozstajne drogi [pl], !!! 2. Do czytania, Jack London

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
J
ACK
L
ONDON
R
OZSTAJNE DROGI
Śpiewak — młody człowiek o pogodnej twarzy i wesołych oczach dolał wody do garnka
z perkoczącą fasolą. Później wyprostował grzbiet i polanem odpędził psy, które cisnęły się
wokół skrzyni na żywność i kuchennych przyborów. Miał błękitne oczy i długie złote włosy.
Przyjemnie było popatrzeć na jego młodzieńczą świeżość. Przyćmiony sierp księżyca na
nowiu rysował się nad pierścieniem zbitych gęsto, okrytych śnieżnymi czapami jodeł, co
odcinały obozowisko od reszty świata. W górze powietrze było tak czyste i zimne, że
gwiazdy zdawały się pulsować rytmicznym, szybkim ruchem, jak gdyby tańczyły. Na
południowym wschodzie blada zielonawa luna zapowiadała początek cudownego widowiska
— zorzy polarnej. Koło ognia dwaj mężczyźni leżeli na niedźwiedziej skórze, która
zastępowała im łóżko. Skórę oddzielała od śniegu sześciocalowa warstwa gałązek jodłowych.
Koce były zwinięte. Od chłodu zabezpieczał rodzaj namiotu — płachta brezentowa
umocowana do dwóch drzew i nachylona pod kątem czterdziestu pięciu stopni. Zatrzymywała
ona żar bijący od płomieni i kierowała go ku niedźwiedziej skórze. Czwarty mężczyzna,
siedząc na przysuniętych blisko ognia sankach, naprawiał mokasyny. Na prawo stos
zmarzniętego żwiru i kabestan własnej roboty wskazywały miejsce pracy tych ludzi, gdzie co
dzień ryli mozolnie w opłacalnej żyle złota. Na lewo cztery pary zatkniętych prosto rakiet
śnieżnych świadczyły o sposobie poruszania się poza udeptanym kręgiem obozowiska.
Ludowa piosenka ze Szwabii brzmiała dziwacznym patosem pod zimnymi gwiazdami
Północy i nie nastrajała dobrze kopaczy, którzy po całodziennych trudach wypoczywali koło
ognia.
Przejmowała serca tępym bólem i tęsknotą podobną do kurczów głodowych. Dusze
pędziła na południe, za góry, ku słonecznym krajom.
— Na miłość boską, Sigmund, zamknij gębę! — obruszył się jeden z mężczyzn.
Załamał ręce, lecz przed wzrokiem towarzyszy ukrył je w fałdach niedźwiedziej skóry,
na której leżał.
— A czemu to, Dawidzie Wertz? — zapytał Sigmund. — Dlaczego mam nie śpiewać,
kiedy weseli się we mnie serce?
— Bo nie czas na śpiewanie. Nikt cię o to nie prosi, rozumiesz? Spójrz lepiej dokoła!
Pomyśl o żarciu, jakim od roku okłamujemy brzuchy. Pomyśl o naszym życiu i bydlęcej
harówce!
Tak skarcony złotowłosy Sigmund obrzucił wzrokiem obozowisko. Zobaczył oszronione
wilczury i buchające parą oddechy towarzyszy.
— No i dlaczego sercu nie wolno się weselić? — wybuchnął śmiechem. — Dobrze się
nam wiedzie, doskonale! A żarcie... — Zgiął rękę w łokciu i z lubością pogładził nabrzmiały
1
biceps. — Prawda, żyjemy i harujemy jak bydlaki, ale zapłata jest królewska. Każda miska da
dwadzieścia dolarów. Żyła ma przecież osiem stóp grubości. To drugie Klondike — wszyscy
o tym wiemy. Jim Hawes, co koło ciebie leży, dobrze wie i wcale się nie skarży. Albo
Hitchcock! Szyje mokasyny niczym stara baba i czeka właściwej pory. Tylko ty nie umiesz
czekać! Nie chcesz pracować do wiosny, kiedy przyjdzie czas na płukanie. Wtedy będziemy
bogaci, bogaci jak królowie! Ale ty nie umiesz czekać. Pilno ci wracać do Stanów. I mnie
pilno. Tam się przecie urodziłem. Ale ja jestem cierpliwy, co dzień złoto żółci się na misce
niczym masło w kierzance. A ty chcesz się bawić i jak dzieciak kaprysisz, żeby zaraz! Ha!
Czemu nie mam śpiewać?
Za roczek, za roczek, gdy grona dojrzeją,
Powrócę z daleka do lubej,
A jeśli mi tylko dochowasz wierności,
Wieczystym zwiążemy się ślubem.
Za roczek, za roczek, gdy czas mój przeminie,
Miłości wytrzymam złą próbę —
I jeśli mi tylko dochowasz wierności —
Wieczystym zwiążemy się ślubem...
Nastroszone, warczące psy przysunęły się bliżej ognia. Miarowo zachrzęściły kroki na
śniegu, a po każdym zgrzytnięciu słychać było wyciąganie rakiety z miałkiego puchu — jak
gdyby ktoś przesypywał cukier. Sigmund przestał śpiewać, obrzucił wilczury obelgami i
szczapami drewna. Wkrótce odziana w futra postać zjawiła się w kręgu światła. Młoda
Indianka odpięła rakiety śnieżne, odrzuciła w tył kaptur peleryny z wiewiórczych skórek i
wyprostowana stanęła pośród kopaczy. Sigmund i dwaj mężczyźni leżący na niedźwiedziej
skórze powitali ją banalnym: „Jak się masz, Sipsu!”, ale Hitchcock zrobił miejsce na sankach,
żeby dziewczyna mogła usiąść koło niego.
— No i co słychać, Sipsu? — zapytał mówiąc na modłę swego gościa mieszaniną
łamanej angielszczyzny i zniekształconego narzecza Chinook. — Wielki jeszcze głód w
wiosce? Czy wasz czarnoksiężnik wyniuchał wreszcie, dlaczego brak zwierzyny i nie ma łosi
w okolicy?
— Tak, wielki głód. Zwierzyny jest mało. Niedługo zaczniemy zjadać psy. Ale
czarnoksiężnik odkrył przyczynę wszelkiego zła. Jutro złoży ofiarę i oczyści wioskę.
2
— A cóż to będzie za ofiara? Noworodek czy jakaś biedna babina, stara i niedołężna, z
którą tylko kłopot, lepiej się więc jej pozbyć?
— Inaczej to wygląda. Zmartwienie jest wielkie i czarnoksiężnik wybrał wielką ofiarę:
córkę wodza, mnie, Sipsu.
— Do diabła!
Słowa wolno spłynęły z warg Hitchcocka — ciężkie, mocne, brzemienne zdziwieniem i
troską.
— Stoimy dzisiaj u rozstajnych dróg, ty i ja — ciągnęła spokojnie Indianka. — Dlatego
przyszłam, żebyśmy mogli spojrzeć na siebie ostatni raz, tylko jeden raz.
Pochodziła z pierwotnego gniazda, żyła zatem surowo i hołdowała surowym tradycjom.
Na świat patrzyła po stoicku, a ofiary ludzkie uważała za nieodłączną część naturalnego
porządku rzeczy. Moce, które rządzą światłem i mrokiem, powodzią i mrozem, rozkwitaniem
pączków i opadaniem liści, zagniewane domagają się przebłagania. Gniew potrafią sycić na
różne sposoby. Zsyłają śmierć rozmaicie: we wzburzonej wodzie, na zdradliwej krze lodowej,
w uścisku szarego niedźwiedzia albo w strasznej chorobie, która chwyta ludzi w ich własnych
wigwamach, dręczy kaszlem, a życie z płuc wywleka ustami i nosem. Moce przyjmują
również ofiary. Ale to wychodzi na jedno. Czarnoksiężnik zna ich myśli i wybiera bezbłędnie.
To przecież naturalne! Śmierć przychodzi różnymi drogami, ale zawsze jest tym samym —
objawieniem wszechpotężnej, nieodgadnionej siły.
Hitchcock jednak był tworem młodszego świata i nie hołdował pokornie tak pierwotnym
tradycjom.
— Nie, Sipsu — powiedział. — Jesteś młoda i w pełni radosnego życia. Wasz
czarnoksiężnik to głupiec. Dokonał złego wyboru. Ofiara nie może się spełnić.
— Życie nie jest łaskawe — odpowiedziała z uśmiechem. — Nie jest łaskawe z wielu
powodów. Nas dwoje stworzyło inaczej: jedno jest białe, drugie czerwone. W tym pierwsze
zło. Później skrzyżowało nasze drogi, a teraz znowu je rozdziela. Nic nie poradzimy. Jednego
razu, kiedy bogowie się gniewali, twoi bracia przyszli do naszej wioski. Przyszli trzej biali
mężczyźni, wielcy i silni. Mówili, że ofiara nie może się spełnić. Prędko umarli, a ofiara się
spełniła, Hitchcock skinął głową na znak, że usłyszał wszystko i zrozumiał. Później odwrócił
się i zawołał głośno:
— Hej, chłopcy! W indiańskiej wiosce ludzie powariowali. Szykują się do zamordowania
Sipsu. Cóż wy na to?
Wertz spojrzał na Hawesa, a Hawes na Wertza. Żaden się nie odezwał: Sigmund spuścił
głowę i zaczął głaskać owczarka, który położył mu łeb na kolanach. Shepa przywiózł ze sobą
3
z dalekiego świata i był do tego psa bardzo przywiązany. Dostał go od pewnej dziewczyny
wraz z błogosławieństwem na drogę, kiedy ostatni raz całowali się przed odjazdem Sigmunda
na Północ. O dziewczynie tej wiele myślał, a jej podobizna, którą nosił na piersi w małym
medalionie, często pobudzała go do śpiewania.
— I cóż wy na to?.— powtórzył Hitchcock.
— Może sprawa nie przedstawia się aż tak poważnie — odrzekł z namysłem Hawes. —
To pewnie tylko dziewczyńskie bajanie.
Hitchcock zauważył niechęć towarzyszy. Wezbrała w nim gorąca fala gniewu.
— Nie o to chodzi! — zawołał. — Stawiam pytanie: czy zachowamy spokój, jeżeli tak
jest naprawdę? Co wtedy zrobimy?
— Nie widzę racji, żeby się wtrącać — powiedział Wertz. — Jeżeli tak ma być, to będzie
i koniec. Już takie obyczaje mają ci ludzie. To kwestia ich religii, nie nasza sprawa. Nasza
sprawa to dobyć ile się da złota i co tchu wiać z tego wyklętego przez Boga kraju. To miejsce
w sam raz dla bydła, nie dla ludzi. No, a te czarne diabły to przecież nic innego jak bydlaki.
Zresztą wtrącanie się byłoby cholernie głupią polityką.
— Z ust mi to wyjąłeś — zawtórował Hawes. — Jest nas tylko czterech. Do Yukonu i
najbliższej białej twarzy mamy trzysta mil. Nie poradzimy przecie pół setce Indian. Cóż
mamy robić? Jeżeli pokłócimy się z nimi — musimy zmykać, jeżeli wdamy się w bójkę —
zginiemy. A najważniejsze to, żeśmy znaleźli dobrą żyłę i, na Boga, nie mam zamiaru jej
zostawić.
— Ja także — dorzucił Wertz.
Zirytowany Hitchcock zwrócił się do Sigmunda, który podśpiewywał z cicha:
Za roczek, za roczek, gdy grona dojrzeją,
Powrócę z daleka do lubej,
A jeśli mi tylko dochowasz wierności,
Wieczystym zwiążemy się ślubem.
Za roczek, za roczek, gdy czas mój przeminie,
Miłości wytrzymam złą próbę —
I jeśli mi tylko dochowasz wierności —
Wieczystym zwiążemy się ślubem.
— Cóż, Hitchcock — mruknął wreszcie — mają rację. Ja trzymam z nimi.
Kilkudziesięciu zuchów postanowiło zabić dziewczynę. Nic tu nie poradzimy. Jeden szturm i
4
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • mexxo.keep.pl