Janusz Meissner - L - jak Lucy, Janusz Meissner(3)
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
J a n u s z M e i s s n e r
L-jak Lucy
1. „Lucy" wraca do bazy
Lucy jest bardzo ładna i bardzo zgrabna. Zygmunt mówi, że Pan Bóg umieścił w tej dziewczynie wszystkie oszczędności, jakie
porobił na urodzie Szkotek. Lucy jest blondynką. Pod burzą złotych włosów ma białe, gładkie czoło, lekko wygięte brwi i duże,
zielononiebieskie oczy. Nosek ma prosty, wąski, o delikatnych, cienkich nozdrzach, a pod nim małe wgłębienie, znikające przy
uśmiechu jasnoczerwonych ust. Ust Lucy nie podejmuję się opisać. Nie potrafię ich porównać do niczego; ani do wiśni, ani do róży,
ani do czegoś równie banalnego. Zresztą takie porównania są obrażające dla ust Lucy.
Kiedy Lucy się uśmiecha (a robi to często, ponieważ wie, że ma śliczne, błyszczące, białe jak twaróg zęby) — w jej zielonawych
oczach widać słoneczne iskierki czy też ogniki. Lepiej nie zaglądać w te oczy, bo łatwo można stracić głowę, a może i serce... Było
już w naszym dywizjonie kilka takich wypadków; jeden szczególnie ciężki...
Lucy jest chrzestną matką dywizjonu. Jest córką lorda B. Dlatego między sobą nazywamy ją „Lordówną".-
Jest jeszcze inna Lucy. Ta jest mniej zgrabna; raczej wiedźmowata. Głos ma basowy, donośny; jest ciemna, prawie czarna, wielka,
przysadzista i mocna. Po całych dniach drzemie w słońcu albo — gdy deszcz pada — okryta brezentowymi płachtami szamoce się z
wichurą. Budzi się o zmroku i wyrusza na nocną wyprawę, by powrócić o świcie.
Tamta jasna jest także chrzestną matką tej ciemnej. W tamtej jasnowłosej Lucy kocha się na zabój Góral. Góral ■— pierwszy pilot
i dowódca załogi tej drugiej „Lucy", czyli samolotu wellington, oznaczonego literą „L".
Cały dywizjon wie o miłości Górala, bo to się wykryło jeszcze w lecie, kiedy poprzednia nasza maszyna, „Genowefa", spaliła się
na lotnisku Obrony Wybrzeża, gdzie wówczas staliśmy. Spłonął wtedy wraz z „Genowefą" nasz drugi pilot, Merkury, a rannego
Górala wyratował z płomieni Pryszczyk.
To było cztery miesiące temu, w sierpniu. Od tego czasu wiele się zmieniło. Pryszczyk — niegdyś kierowca samochodowy, a póź-
niej mechanik — ukończył kurs strzelców lotniczych; ja — niegdyś pilot myśliwski, a później strzelec tylny „Genowefy" —
przeszedłem krótkie przeszkolenie na pilota bombowego; dywizjon wrócił na swoje dawne lotnisko Grupy Bombowej; nasza załoga
dostała nowego wellingtona „L — for Lucy"...
Nie zmieniła się natomiast miłość Górala. Miłość, której nie śmie wyznać ślicznej dziewczynie. Miłość, o której, wszyscy wiedzą
z wyjątkiem Lucy.
,Może zresztą Lucy także wie o niej, tylko udaje, że nie, podobnie jak udaje każdy z nas?
Przepraszam: nasz nawigator, Zygmunt, niczego nie udaje. Potrząsa głową z politowaniem i mówi, że gdyby miał o piętnaście lat
mniej, to Lucy byłaby od czterech miesięcy jego ślubną żoną, a za pięć miesięcy poprosiłby Górala w kumy.
Bujak, nasz przedni strzelec, powątpiewa, czy sir B. zgodziłby się na mezalians córki — i to z człowiekiem o takim nazwisku,
którego w żaden sposób nie można wymówić; ale Zygmunt zapewnia, że tylko wiek podeszły przeszkadza mu w zawarciu tego
małżeństwa, bo Lucy ma lat dwadzieścia, on zaś właśnie ukończył czterdzieści trzy. A co do nazwiska Wasilewski, to ostatecznie
„Łozajliuki", jak je wymawiają Anglicy, brzmi bardzo pięknie i jakby z turecka. Można by dodać „bey" na końcu.
Koza, który jest poetą, a w chwilach wolnych od pisania sonetów — także radiotelegrafistą „L — for Lucy", ma już przygotowany
wiersz na zaręczyny Górala. Szef mechaników, Talaga, z całą brygadą obsługi ziemnej przygotował model wellingtona, jako
prezent dla młodej pary. Kazimierz Kędzierzawy, prezes
mesy oficerskiej tudzież adiutant dywizjonu, odstawił skrzynię zacnych butelek, żeby oblać te zaręczyny. Co młodsi i przystojniejsi
„skrzydlaci bohaterowie" z innych załóg pogodzili się z myślą, że Lucy jest dla nich stracona i pilotują inne, łatwiej dostępne
piękności. Jednym słowem, wszystko sprzyja happy endowi romansu, który jakoś nie może się zacząć...
Nie wiem, jak długo by to trwało, gdyby nie Pryszczyk. Nie wiem także, czy Pryszczyk działał z premedytacją, czy też był to
istotnie przypadek. Tak czy inaczej — on właśnie stał się pośrednio przyczyną przynajmniej części zdarzeń, które nastąpiły tej nocy
z dziesiątego na jedenasty grudnia roku 1942.
Niemal od samego startu Pryszczyk gadał jak nakręcony. Najpierw o swoich przewagach w Centrum Wyszkolenia Strzelców
Samolotowych w Szkocji, potem o Szkocji w ogóle, a o Szkotkach w szczególności; potem o swoich przewidywaniach w sprawie
dalszego rozwoju wypadków wojennych; wreszcie — gdyśmy już mijali Southampton — o komandosach
1
,
z którymi najpierw
stoczył wielką a zwycięską bitwę na jakimś dansingu, następnie zaś zawarł dozgonną przyjaźń.
Poczynając od południowego brzegu Anglii przeszedł na temat kobiet w wojsku:
— Tera znów polskie Wafki
2
w ty Szkocji robią. Podobnież
mają się Pestki nazywać. Pan kapitan słyszał?
Nie wiedzieliśmy, do kogo to pytanie zostało skierowane, bo było nas trzech kapitanów na pokładzie „Lucy": Góral, Zygmunt i ja.
Ale Pryszczyk widocznie traktował je tylko retorycznie, bo zanim ktokolwiek mu odpowiedział, już w słuchawkach zaterkotał
dalszy potok jego wymowy.
— Za telefonistki — baby; za kantyniarki — baby; na motocyklach za kurierki — baby ganiają: drajwer kamy tyż chcą być. No to
co w tym lądowym wojsku nasze chłopaki w ogóle
mają robić? Jak się dziewczyny w końcu do magazynów i do
kancelarii dobiorą, to już nie wiem, gdzie te szkockie wojaki pójdą służyć...
—Uważajcie od księżyca — powiedział Góral, korzystając z tego, że Pryszczyk zrobił dramatyczną pauzę.
—
Ja uważam, panie kapitanie — zapewnił ten ostatni. — Przegranem facetem będzie u mnie każden jeden nocny Adolfiak, niech
się tylko pokaże. A znowu z tymy drajwerkamy to tyż jest lipa. Przeważnie z Angielkamy. Pan kapitan wie, że nasza Lordówna do
Afryki jedzie?
—Kto wam to powiedział? — spytał Zygmunt.
■— Nic podobnego, panie kapitanie, nikt mi nie mówił, tylko sama panna Lucy ■— odparł Pryszczyk nieco urażony. — Właśnie
się jej kabel od akumulatora odłączył i stała na szosie, jak z miasta szłem, więc się pytam, o co się tą rażą rozchodzi. Bo już takie
mam szczęście, że zawsze przy mnie jej coś w tym wozie nawali. No i widzę, że ten kabel, a ona nie wie. Prowadzić, owszem, nie
można powiedzieć, prowadzi wóz niezgorzej. Ale najgłupszej szczegóły w silniku nie rozumie. No to mówię: proszę aliantki, jakże
to w ty pustyni będzie? A ona się śmieje i mówi, powiada: —
Come with me!
*
—Kiedy to było? — spytał nagle Góral.
—No przecie przed samym wieczorem. A pan kapitan nie widział panny Lucy?
■— Nie — powiedział Góral krótko. — Bo co?
—Bo się właśnie pytała o pana kapitana.
—I coście jej powiedzieli? — spytał Zygmunt.
Pryszczyk zapewne się stropił, bo w słuchawkach zapanowała chwila milczenia.
— Nic faktycznie nie powiedziałem -— oświadczył w końcu
niepewnie — bo panna Lucy nie mówiła, czy się z panem kapitanem chce poinformować, czy nie.
—Tuman — mruknął Zygmunt. Bujak powiedział nagle:
—Na prawo ląd. Co to może być?
Spojrzeliśmy na prawo, zapominając o wszystkim, co nie dotyczyło chwili obecnej. Nie było nic widać, choć księżyc świecił
jasny, wypukły — jak poniklowany talerz przed zakładem
fryzjerskim. Tylko Bujak coś tam dostrzegł w dole swoim sowim wzrokiem.
Zygmunt po namyśle wyraził przypuszczenie, że to chyba wyspa Alderney, i zagłębił się w swoim logu.
—Jaki masz kurs? — spytał po chwili. Powiedziałem, że dwieście dziesięć.
—Weź dwieście. Znosi nas trochę na zachód.
Nacisnąłem ster. Wskaźnik wychylił się w prawo, tarcza busoli leniwie ruszyła z miejsca; żyrokompas obrócił się o dziesięć
stopni.
Wyrównałem. Ucisk na sterach zelżał, ustała lekka wibracja skrzydeł; wskaźnik z wolna powrócił na dawne miejsce. Tylko busola
zatoczyła się spóźnioną reakcją jak pijana, wyjechała do stu dziewięćdziesięciu, cofnęła się, znów się zatoczyła i dopiero po
dłuższym wahaniu uzgodniła z żyrokompasem swój pogląd na kurs.
Wiedziałem, że się tak stanie: żyrokompas w takich wypadkach ma zawsze rację. Mimo to ze zniecierpliwieniem czekam na
ustalenie się busoli. Ze zniecierpliwieniem, którego ciągle jeszcze nie mogę się pozbyć pilotując maszynę w nocy. Ciągle jeszcze za
wiele uwagi poświęcam przyrządom. Ciągle jeszcze nie jestem swobodny: mięśnie napinają się mimo woli, sztywnieją i bolą.
Skupienie uwagi męczy.
Wiem, że wszystko to nie jest potrzebne. Że przejdzie z czasem. Że moje odruchy i reakcje zmechanizują się. Że prowadzenie
samolotu w ciemności nie wymaga ani połowy tego wysiłku nerwowego, jaki wkładam teraz w tę czynność. Ale na razie lot w jedną
stronę wydaje mi się granicą tego, co pilot może wytrzymać.
Dziś po raz pierwszy prowadzę „Lucy" do celu, nie zaś do lotniska, jak dotąd. Po raz pierwszy j a startowałem z pełnym
ładunkiem bomb (i z zapartym tchem) po czarnym runwayu przyprószonego śniegiem lotniska. Wystartowałem dobrze i nikt z załogi
na ten temat nie pisnął ani słówka, jakby to był nie pierwszy, tylko dwudziesty pierwszy mój start.
Byłem im za to wdzięczny. Każde słowo pochwały, każda uwaga na ten temat bardzo by mnie dotknęła: w ciągu lat dwudziestu j
a robiłem uwagi; j a uczyłem innych latać; teraz —
po dłuższej przerwie, podczas której byłem tylnym strzelcem — jestem znów pilotem. Pilotem bombowym bardzo świeżej daty... W
tych warunkach zarówno krytyka, jak pochwały bardzo by mnie upokorzyły. Załoga to rozumie. Wiem, że przeżyli emocję podczas
mego startu; że cały ten lot będzie dla nich nieco denerwujący. Ale żaden z nich nie chce, żebym się tego mógł bodaj domyślać.
Zachowują się zupełnie tak, jakby za sterem siedział Góral, nie ja. Góral zaś udawał dotąd, że drzemie — tak dalece sprawy
pilotowania „Lucy" do celu go nie obchodzą; w ogóle nie zamierza się do tego wtrącać.
Kilkadziesiąt zegarów przed moją twarzą pulsuje i drga, meldując o tym, co się dzieje. Każdy z nich stoi na straży; każdy
natychmiast donosi o zmianach ciśnienia, obrotów, wznoszenia się, temperatury, napięcia. Tylko sztuczny horyzont kontroluje —
mnie. Jest równie bezwzględny, jak inne wskaźniki. Nie ukrywa przede mną niczego. Jest brutalnie szczery i jeśli zapominam o nim
na chwilę, drwiąco wykrzywia się przechyłem blaszanej sylwetki samolotu albo udaje zdziwienie, podnosząc ją w górę, jakby unosił
brwi z cierpliwą ironią.
Poprawiam położenie maszyny, nie śpiesząc się.
— Nie przesadzajmy! Błąd jest drobny; o wiele drobniejszy, niż to przedstawia karykatura
sperry.
Wtedy on robi obojętną minę i udaje niewiniątko. Spoglądam znów po chwili na to bezczelne indywiduum. Blaszana sylwetka
tkwi poziomo w samym środku tarczy i zdaje się mówić z wyższością:
— Widzisz: poprawiłeś się. Tylko tak dalej, a będzie z ciebie wcale niezły pilot. Gorszych idiotów nauczyłem trzymać maszynę w
linii lotu. Nic się nie martw.
Złości mnie to, jakkolwiek wiem, że sperry ma rację.
Podciągam „Lucy" w górę i gdy mijamy Jersey, wysokościomierz wskazuje czternaście tysięcy stóp. W kwadrans później
wchodzimy nad brzeg Francji, witani słabym ogniem baterii nabrzeżnych, które pudłują haniebnie.
Noc jest jasna, księżycowa. W pewnej chwili widzę przed sobą, jak po ziemi zaczyna pełzać srebrzysta, świecąca nić. Rozszerza
się i zwęża, wygina się, znika chwilami i znów się ukazuje.
— Vilaine — mówi Zygmunt.
Z prawej strony biegnie, ślizga się inna srebrna nić: Oust. Nagle pomknęły ku sobie skośnie, połączyły się, uciekły w prawo:
mijamy Redon. Do celu — dwadzieścia pięć mil...
Poprawiam się w fotelu. Jednocześnie wyczuwam napięcie, które zaczyna ogarniać załogę. Mam wrażenie, jakby udzielało się ono
także maszynie: silniki jakoś inaczej warczą; stery inaczej reagują na ruchy drążka, w słuchawkach telefonu pokładowego jest jakaś
nowa akustyka. Tylko zegary czuwają jak przedtem, sumiennie i bezstronnie.
Zygmunt podaje nowy kurs, a Bujak melduje o pierwszych reflektorach. Wymykam się im łatwo i — ponieważ mamy osiemnaście
tysięcy stóp pod sobą — zmniejszam
boost,
ustalając obroty na dwa tysiące.
Idą pierwsze pociski artylerii przeciwlotniczej. Jakiś granat rozrywa się przed nami, tworząc gęsty, ciemny obłoczek na naszym
szlaku, podobny do balonu zaporowego. Instynktownie kładę maszynę w zakręt, żeby go wyminąć, za późno zresztą. Wpadamy w
kłąb dymu, który dostaje się do wnętrza gondoli i drapie w gardle.
Zygmunt znów podaje kurs i schodzi do celownika. Wymijam dwie zapory ogniowe, jedną po drugiej. Bujak wola:
— Reflektory z prawej!
Zamykam gaz, trawersuję, wyprowadzam i znów zwiększam obroty. Wszystko idzie dobrze. Pracuję nieomal machinalnie, coraz
swobodniej, poświęcając coraz mniej uwagi reakcjom maszyny, która jest mi teraz posłuszna, jakby rozumiała, że nie pora na psoty.
— Widać Loarę — mówi Bujak. — Pod nami na lewo.
Ziemia iskrzy. To artyleria strzela coraz gęściej. Raz po raz
smagają nas reflektory biegające po niebie.
Drzwi bombowe otwarte. Koza czeka na znak, żeby wyrzucie flarę oświetlającą do zdjęcia foto. Zamykam gaz i naprowadzam
„Lucy" na cel według wskazówek Zygmunta.
Bujak nie może usiedzieć w milczeniu, ponieważ właśnie w tej chwili setki bomb zapalających z innych samolotów spadły na
port. Pryszczyk wierci się ze swoją tylną wieżyczką, żeby
zobaczyć, co się dzieje na ziemi, ja zaś mimo woli kładę maszynę na lewą burtę i spoglądam w dół.
— Może byście się uspokoili, do wielkiej cholery? — proponuje Zygmunt.
„Uspokajamy się" i po chwili — bomby poszły, za nimi zaś flara.
Właśnie chciałem zawrócić, gdy odczułem potężny wstrząs i usłyszałem huk.
— Dostaliśmy!
Położyłem ster na burtę, ściągnąłem, żeby jak najprędzej uciec. Usłyszałem, jak Pryszczyk zawołał:
—Pali się!
—Co się pali? — pyta Góral.
—A cały kadłub, panie kapitanie.
W tej chwili poczułem swąd spalenizny. Zygmunt już wracał od bomb, ale nie było czasu, by go przepuścić.
— Trzymaj się — powiedziałem do niego. — Będę gasił.
Zrozumiał i cofnął się. Pchnąłem ster. Poszliśmy w dół, niemal pionowo, na łeb. Zaczął się szum i świst, przechodzący w wycie.
„Lucy" dygotała w pędzie, szarpana wibracjami skrzydeł i sterów. Drążek sterowy targał się w łożysku, trząsł, napierał w tył. W
słuchawkach powstał jazgot i kwik. Strzałka wysokościomierza, wstrząsana dreszczem, przerażona, pobiegła dokoła tarczy: 14 000
— 13 500 — 13 000 — 12 500 — 12 000...
Zacząłem wyprowadzać. Wibracja skrzydeł wzrosła, stery za-wichrowały kadłubem, stękały gdzieś ścięgna i złącza...
Powoli, powoli pisk i gwizd opadał, rozwiewał się, cichł. Ale maszyną szarpało nadal, a drgania sterów nie ustąpiły nawet po
wyjściu do linii lotu.
—Jak tam, Pryszczyk? — spytał Góral. — Zgasło?
—Zgasło, panie kapitanie, ale całe pokrycie się spaliło od skrzydeł aż do sterów. A jak silnik?
Góral powiedział, że silnik O. K.
1
Zygmunt wygramolił ' się z dołu i zajrzał do przedziału radio. Usłyszałem po chwili głos Kozy,
który odpowiadał na jego pytania. Okazało się, że wybuch rzucił go na nosze i że nasz poeta stracił przytomność na parę minut. Był
jednak cały i zdrów.
1. O. K. -- okey — wszystko w porządku (ang.)
Zygmunt wrócił po chwili z poważną miną.
—Cho-lera... — powiedział, kręcąc głową.
—Co cię tak rozrzewnia? — spytał Góral.
—Zobacz sam — odrzekł nasz nawigator — to się też wzruszysz. Góral spojrzał na niego podejrzliwie, ale wstał, przecisnął się
przez wąską framugę i poszedł sprawdzić, co się dzieje w gondoli. Zygmunt siadł na jego miejscu obok mnie i otarł pot z czoła.
— Jeszcze nie widziałem czegoś podobnego ■— oświadczył.
W tej chwili poczułem, że ze sterami dzieje się coś niezwykłego: jakby ktoś jeszcze prócz mnie pilotował . maszynę. Domyśliłem
się, że to Góral sprawdza w kadłubie prowadzące drążki sterów.
—Cóż się tam stało? — zapytałem Zygmunta, który miał taką minę, jakby robił rachunek sumienia przed śmiercią.
—Reflektory z lewej! — zawołał Bujak.
Chciałem położyć „Lucy" do zakrętu, gdy Zygmunt wrzasnął:
—Ostrożnie!
—Czego się drzesz? — spytałem przestraszony.
—
Zakręcaj łagodnie, bo się ogon urwie — powiedział prędko. — Rozwaliło całą lewą burtę: antena zerwana; kadłub goły; nawet
dinghi
diabli wzięli, a moje mapy i cała buchalteria fruwają nad Loarą.
—Jeszcze trochę w prawo — odezwał się spokojny, dźwięczny głos Bujaka. — Czemu lecimy na wschód, Herbert?
—Bo się Zygmuntowi mapa skończyła — powiedziałem złośliwie.
Spojrzałem na busolę.
— Kurs mamy na Paryż, zdaje się — zauważyłem.
Zygmunt wzruszył ramionami.
■— To właśnie dobrze — stwierdził. — Będziemy wracali, ile się da, nad lądem; wyjdziemy na prawo od Cherbourga. Leć dalej
tym kursem.
Wyszliśmy z reflektorów i „Lucy" wstrząsana ustawicznymi dreszczami — nie wiem, z powodu uszkodzenia sterów czy też
wskutek ogołocenia całego kadłuba — ciężko przebijała się przez silny wiatr czołowy na północny wschód.
Po chwili zauważyłem, że traci z wolna wysokość, jakkolwiek
leciałem na dwa i pół boosta i 2 350 obrotów. Prędkość zaraz po ugaszeniu pożaru spadła do stu dwudziestu mil na godzinę, a
wzmagający się wiatr hamował ją jeszcze bardziej. Szczęściem silniki pracowały równo, a zbiorniki benzyny nie zostały naruszone
przez wybuch pocisku, bo zużycie paliwa wzrosło normalnie — jedynie wskutek zwiększonych obrotów.
Zygmunt zagłębił się w obliczeniach. Bujak zamilkł, gdyż nic szczególnego się nie działo, a księżyc zakryły chmury i noc zrobiła
się czarna jak atrament. Ja nasłuchiwałem warkotu silników i odgłosu wichru szalejącego w kratownicy kadłuba.
W pewnej chwili usłyszałem także głos Pryszczyka, który rozmawiał z Góralem:
— Nic podobnego, panie kapitanie. Nic w ogóle mi nieuszkodzili, tylko celownik poszedł w drobne kaszkie. Ale hydraulika w
porządku....
A po chwili:
— Zostanę, panie kapitanie. Tam tera wieje jak cholera, a ja na przeciągi jestem wrażliwy...
Uśmiechnąłem się: Pryszczyk postanowił dzielnie wytrwać w swojej tylnej wieżyczce, z celownikiem rozbitym przez pocisk, choć
groziło jej oderwanie od maszyny, gdyby złamały się nadwątlone dźwigary kadłuba. Sterczała daleko od nas, w tyle za sterami,
samotna, wstrząsana pędem, niepewna, u końca kratownicy, jakby zawieszona nad przepaścią, w którą mogła się zwalić lada chwila
wraz ze strzelcem. Ale on nie chciał jej opuścić, bo nie lubił przeciągów...
Tymczasem Koza, balansując na wąskim blaszanym pomoście, przez który rwały potężne podmuchy, usiłował złowić koniec
anteny poświstującej w ciemności i miotanej wichurą. Wiła się jak rozwścieczona żmija, biła po żebrach ogona, plątała się między
ścięgnami, wyrywała mu się z dłoni. Złapali ją wreszcie we dwóch z Góralem i — mając pod nogami dwanaście tysięcy stóp
otchłani, dokoła zaś ciemność cwałującą z wichrem — po omacku przytwierdzili ją do izolatora i połączyli z nadajnikiem.
Potem Góral zapytał przez telefon pokładowy:
—• Możesz dalej prowadzić, Herbert?
— Naturalnie, że mogę — odpowiedziałem bez wahania, jak-
kolwiek jeszcze przed godziną zdawało mi się, że nie wysiedziałbym u steru dłużej niż w jedną stronę. — Jak
maszyna?
—Trzyma się. Wprawdzie tylko „na słowo honoru", ale się trzyma. Spróbujemy uruchomić radio.
—A pożary w tym Sentnazerze furt jeszcze widać, panie kapitanie — odezwał się Pryszczyk ze swego stanowiska.
—To dobrze. Uważaj, żeby nie zgasły — powiedział Bujak.
Zygmunt podkreślił swoje wyliczenia, przyjrzał im się z daleka, pochyliwszy na bok głowę, zmarszczył czoło, uniósł brwi, jakby
się sam dziwił swemu dziełu, i zapytał o kurs.
— Czterdzieści pięć stopni — powiedziałem, zgodnie ze wskazaniem busoli.
Spojrzał na zegarek i po namyśle podał nowy kurs, wprost na północ.
— I masz wyjść dwanaście mil w prawo od Cherbourga, a potem prosto na Portsmouth.
Powiedziałem, że spróbuję, choć kurs też jest „na słowo honoru".
— Sprawdzimy przed brzegiem — odrzekł i wyniósł się do kabiny radio.
W kilka minut potem Pryszczyk zameldował, że widzi myśliwca. Skóra na mnie ścierpła: jeżeli zaatakuje, „Lucy" rozleci się
podczas uników, a nawet jeśli wytrzyma, to i tak obrona z tyłu, bez celownika, będzie mało skuteczna.
Na szczęście myśliwiec nie dostrzegł nas i oddalił się.
O pierwszej piętnaście Bujak zameldował reflektory daleko przed nami z lewej.
— Cherbourg — powiedział Zygmunt z bezczelną pewnością siebie.
Jakkolwiek nie byliśmy bardzo przekonani, że to istotnie Cherbourg, trzeba się było decydować, czy lecimy dalej, czy nie. Do
Portsmouth mieliśmy trzydzieści mil nad Kanałem. Przy prędkości nieco ponad sto
mil
pod wiatr, wynosiło to około pięćdziesięciu
minut lotu. Wysokość — dziesięć tysięcy stóp. Dinghi — nie ma. Jeśli który z silników nie wytrzyma albo coś się stanie z kadłubem
— koniec. Ale z drugiej strony — skakać nad Francją i dostać się do niewoli niemieckiej też przykro...
Postanowiliśmy lecieć. Koza uruchomił radio i poprosił o
flx.
Zanim nadeszła odpowiedź, wyminęliśmy kilka reflektorów i weszliśmy nad morze. Po chwili Zygmunt tryumfował: dano nam
fix, wprawdzie tylko trzeciej klasy, ale zgodny z jego obliczeniami. Cherbourg został za nami, z tyłu na lewo; szliśmy prosto, jak po
sznurku, najkrótszą drogą ku Anglii.
Mimo to owe pięćdziesiąt minut lotu nad Kanałem trwały okropnie długo.
Antena znów się urwała i Koza znów ją naprawił, przy czym omal go nie wymiotło spomiędzy gołych żeber „Lucy". Wysokość
malała gwałtownie,- jeśli starałem się utrzymać jaką taką prędkość, nie zwiększając obrotów. A musiałem tę prędkość utrzymać, bo
mogło nie starczyć benzyny...
Wreszcie zobaczyliśmy na wprost reflektory błądzące po morzu i dwa brytyjskie okręty patrolowe, a potem — brzeg! Wysokość
siedem tysięcy stóp. Maszyna trzęsie się jak galareta. Benzyny ubywa.
Góral mówi do Zygmunta:
— Podaj kurs do najbliższego lotniska.
Na te słowa podnosimy protest, a Pryszczyk peroruje:
— Nie wiem, jak tam pan kapitan, ale ja bym się wstydził gołą „Lucy" po obcych stacjach pokazywać!
Zdanie o „gołej Lucy" trafia do przekonania Górala.
— Jak chcecie — mówi zmieszany.
Chcemy, oczywiście, dolecieć do domu. Najbardziej zresztą chce tego sam Góral: ma słabiutką nadzieję, że Lucy, ta jasnowłosa,
czeka na jego powrót...
Radio działa, więc raz po raz bierzemy QDM, żeby lecieć jak najkrótszą drogą. Kasujemy poprzednio nadany SOS i z zapartym
tchem wpatrujemy się we wskaźniki paliwa:
Wystarczy?
Zygmunt pilnuje mnie, żebym trzymał kurs, i pomaga mi w pilotowaniu, bo lecimy teraz w chmurach, dwa tysiące stóp nad
ziemią. Co chwila spogląda na zegarek i na koniec mówi:
— Złaź.
Przymykam ostrożnie gaz, w obawie, żeby mi się maszyna nie zwaliła: od skrzydła aż do sterów, włącznie ze statecznikami,
samolot jest bez płótna.
Trzyma się jednak. Przebijamy chmury na wysokości tysiąca
stóp i — widać
beacon
naszej stacji. Mamy jeszcze dwadzieścia galonów benzyny.
Pokazuję Zygmuntowi odgięty w górę kciuk i potrząsam głową ze szczerym podziwem dla jego nawigacji.
— A coś ty myślał?! — mówi Zygmunt z dumą.
Prosimy o zezwolenie lądowania i strzelamy rakietę, ale widocznie nas nie słyszą, więc — nie czekając na sygnał — podchodzę, i
próbuję otworzyć klapy. „Lucy" trzyma się. Podwozie wyszło. Tylko reflektor nie świeci.
Lądujemy po ciemku, wcale gładko, i od razu zawracam w kierunku miejsca zwykłego postoju maszyny, pod świerczek, który
widzę teraz na horyzoncie, blisko hangaru.
Mechanicy sygnalizują latarkami. W gondoli wszyscy jednocześnie gadają, śmieją się. To jednak wielka satysfakcja — wrócić z
takiego lotu.
Wykręcam na prawym silniku i w świetle latarń jakiegoś samochodu, który stoi przy naszym stanowisku w
dispersalu,
widzę
Talagę z uradowaną gębą, za nim zaś — Lucy!
Stoi zgrabna, pochylona nieco naprzód, wpatrzona w mrok rozcięty dwiema strugami świateł samochodu. A więc — czekała!
Ktoś otwiera właz i Góral pierwszy wyskakuje na ziemię. Biegnie do niej i...
— No, przecież! — wzdycha za mną Zygmunt spoglądając na
tę całującą się parę.
Wychodzimy kolejno, a oni nie mogą się od siebie oderwać. Wreszcie Lucy wychyla ku nam zarumienioną, uśmiechniętą twarz i
— trochę zawstydzona, a trochę zdziwiona — wita nas skinieniem dłoni.
Wtedy Pryszczyk występuje dwa kroki naprzód, trzaska kopytami i wygłasza tajemnicze zdanie:
—Klucze chciałem oddać, proszę aliantki...
—Jakie znów klucze? — pyta Góral, równie jak i my zaskoczony.
—No właśnie... e... panny Lordówny... Te od wozu, co zapomniałem i właśnie zabrałem do maszyny, jakżeśmy odlatywali.
Lucy wyjaśnia sprawę: Pryszczyk naprawiał jej samochód i przez nieuwagę zabrał kluczyk od stacyjki, wraz z całym
pęczkiem innych: od walizki, od mieszkania, od kasetki z pieniędzmi i z biżuterią...
— Nie mogłam bez tych kluczy odjechać — tłumaczy się
dziewczyna.
W Górala jakby piorun strzelił.
—A ja myślałem...
—No, to przeproś i nie całuj jej więcej — przerywa mu Zygmunt z wściekłością.
Ale Lucy spogląda na Zygmunta spod zmarszczonych brwi i mówi:
— Właśnie że i tak bym na niego czekała.
2. Turyn
— Prowadź w tamtą stronę — powiedział Góral. — Ja będę powoził z powrotem.
Skinąłem głową i poszedłem obejrzeć runway, podczas gdy dolewano nam benzyny. Po raz pierwszy byłem na tym lotnisku, na
południowo-wschodnim wybrzeżu Anglii. Bomb mieliśmy stosunkowo niewiele; same zapalające. Ale trzeba było wziąć pełne
zbiorniki benzyny. Po to właśnie wylądowaliśmy tutaj: żeby starczyło tam i z powrotem.
Target for to-night
—
Turyn
i
...
Ponad tysiąc trzysta mil w obie strony.
Wilgotny wiatr południowy, słony od morza, wiał mi w twarz. Zmrok leżał już na ziemi, bo słońce zaszło, a na zachodzie chmury
stały nisko, prawie nieruchome, rozesłane gęsto, warstwami, jedne na drugich. W zenicie były rzadsze, kłębiaste i tak porozrywane
gdzieniegdzie, że widać było pomiędzy nimi gwiazdy.
Księżyc przed pełnią — przypomniało mi się z odprawy.
Ale nie mogłem odnaleźć ani księżyca, ani nawet okolicy nieba, w której powinien był się znajdować.
Czarny, szeroki runway biegł prosto, krzyżował się z innymi na środku lotniska i ginął dalej w skrócie perspektywy. Minąw-
szy skrzyżowanie, obejrzałem się w tył. Wydało mi się, że rozpoznaję sylwetkę samolotu pomiędzy dwoma hangarami.
Krótko, psiakrew! Nie będę tu miał nawet połowy prędkości potrzebnej do oderwania maszyny...
Szedłem dalej. Wiatr przycichał, to znów wzmagał się, ale na ogół był słaby: nie na wiele przyda się przy starcie.
Przypomniał mi się jeden taki start na naszym lotnisku. Start z największym obciążeniem, jeszcze na „Genowefie". Wtedy za
sterem siedział Góral, nie ja. Startowaliśmy na budynki i drzewa, a maszyna nie chciała oderwać się od ziemi. Wyszła w powietrze
za ostatnimi światłami, u krańca lotniska. Omal nie zaczepiła o dachy i gałęzie. Pamiętam, że Merkury, nasz ówczesny drugi pilot,
złamał sobie wtedy sztuczny ząb, tak zaciskał szczęki.
Tu nie.było budynków i drzew. Doszedłszy do końca runwayu zobaczyłem morze. Leżało w dole pod urwistym brzegiem i
wierzgało falami.
Jeżeli maszyna nie utrzyma się po opuszczeniu lądu, jeżeli przepadnie na niedostatecznej prędkości, jeżeli nawali silnik —
runiemy tam...
Ze złością wzruszyłem ramionami; przerost wyobraźni! Ale myśl, niebacznie puszczona tym torem, przędzie się sama: muszę
przeżyć to wszystko w drodze powrotnej znad urwiska do miejsca, gdzie stoi nasz wellington „L — jak Lucy"...
...Skupione twarze załogi, oczy wpatrzone w graniczne światła; ciężki łomot silników; drganie skrzydeł, które nie niosą; dobijanie
amortyzatorów... Światło na skrzyżowaniu!... Ster pcha się na mnie z taką siłą, jakbyśmy tylko co ruszyli z miejsca. Jeżeli go
zwolnię, ogon samolotu opadnie na ziemię, zarzuci w bok i zepchnie nas z runwayu; więc trzeba trzymać: jeszcze i jeszcze, i
jeszcze!
[ Pobierz całość w formacie PDF ]