Jarosław Iwaszkiewicz - Brzezina, !!! 2. Do czytania, Zachomikowane(1)

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Jaros³aw Iwaszkiewicz
BRZEZINA
I
Już w samym sposobie, jakim Staś wysiadał z bryczki przed gankiem, było coś,
co rozdrażniło Bolesława. Wyleciał, raczej wyfrunął z żółtego ekwipażu. Przede
wszystkim Bolesław zauważył szafirowy kolor skarpetek. Spod przykrótkich i luźnych
spodni kolor ten wydobywał się dobitnym akcentem. Oblegał on niezmiernie chude
kostki nóg Stasia. Chociaż poza tym Staś wyglądał zupełnie dobrze. Od owego
szafirowego koloru Bolesław podniósł wzrok ku niebieskim oczom brata. Były
niezmiernie wesołe. Stach uśmiechał się nimi, naokoło ust w uśmiechu tworzyło się
wiele zmarszczek, które zbiegały się w jeden punkt. Ucałowali się, a pierwszą życzliwą
myślą Bolesława było: „Chwała Bogu, zupełnie zdrów."
Nie widzieli się bardzo dawno. Staś dwa lata siedział w swoim sanatorium, ale
jeszcze przedtem nie widzieli się lat parę. Bolesław od dawna zakopał się w tej
leśniczówce, a Staś nie zaglądał tutaj. Być może, że nie poznałby go teraz.
— Jak się masz? — zapytał po chwili milczącego ściskania się Bolesław.
— Doskonale!
— Dobrze, żeś sobie o mnie przypomniał.
— Cóż miałem robić? Doktorzy chcieli koniecznie, żeby jechać do lasu. No, więc
gdzież, jak nie tu?
Mówił to wszystko, przerywając co chwila krzątaniem się. Zbiegł cztery schodki
do bryczki, wyciągnął z niej dość lekki kuferek, postawił go na werandzie, zrzucił
elegancki gumowy płaszcz, rękawiczki, wreszcie podróżną czapkę, dokładnie taką
samą, jaką Bolesław widywał na reklamowych rysunkach ilustrowanych pism. Zaraz
siedli do śniadania, nakrytego na ganku.
— Szalenie jestem zmęczony — ciągnął Stanisław. — Dwa dni i dwie noce.
Mała Ola przyszła z głębi domu. Miała niebieskie, nieco wystraszone oczy.
Dźwigała w ręku lalkę, dość oskubaną. W milczeniu dygnęła przed stryjaszkiem.
— Boże! Jakaż ogromna! — zawołał Stanisław. Bolesław nic nie mówił. — Ale
lalkę ma straszną! Widziałem takie śliczne lalki za granicą. Zapomniałem jej
przywieźć. To doprawdy nieczuły ze mnie stryjcio!
Ola zeszła z ganku i szła sobie spokojnie w las. Las zaczynał się bezpośrednio za
drogą, która przedzielała go od leśniczówki. Dzień był brzydki, bo kapało ciągle. Bór
pozbawiony był w tej stronie poszycia i Staś, opowiadając z ożywieniem o swojej
podróży, widział, jak bledziutka sukienka Oli migała pomiędzy pniami. Zatrzymał się
na chwilę.
— Tak ją puszczasz samopas? — zagadnął starszego brata. Ten wzruszył
ramionami.
— Więc mówię ci, że jak tylko zjechałem w doliny... — ciągnął Stanisław —
uczułem szalone zmęczenie. A cóż dopiero w tej naszej Polsce. Myślałem, że ta droga
tutaj nigdy się nie skończy, lasy i lasy, nie wiadomo, skąd tego tyle tutaj.
— Tak, tylko że nie bardzo ładne. Bór.
— To nic nie szkodzi. Bardzo lubię sosnowy las. Doktorzy mi ciągle nim głowę
zawracali, do sosnowego lasu, koniecznie do sosnowego lasu.
— Tu za domem jest bardzo ładna brzezina! — Bolesław wskazał ręką, nie
oglądając się w tamtą stronę.
Dzień był pochmurny i z lasu dolatywał lekki szelest ocierających się o siebie
igieł.
— Wiesz, przez dwie godziny słuchać tego szelestu igieł i tego piasku pod
kołami to strasznie jednostajne! — ciągnął wciąż Stanisław, nie tracąc dobrego
humoru. — Męczy mnie trochę monotonia tutejszej okolicy. Jak się czujesz?
Bolesław ruszył znowu ramionami. Ustami wydał dźwięk nieokreślony.
— Ale do tej małej to powinieneś wziąć jakąś opiekunkę.
— Myślałem...
— Samo „myślałem" nie wystarcza...
Stach szeroko odsunął krzesło i wziął za ucho walizkę.
— Gdzie mam mieszkać?
— Z sieni na lewo.
Bolesław posunął się nieco z krzesłem, tak że patrzył na drogę. Niebo pomiędzy
dachem ganku a lasem pociemniało gwałtownie i deszcz się zagęścił. Słyszał, jak Stach
gospodaruje w swoim pokoju. Otwarte okno mieściło się tuż obok werandy. Skubał
ciemną brodę. Słyszał, jak brat rozgrzebywał się. Wyjmował rzeczy z kuferka, mył się
po podróży. Wszystko to nucąc. Nie przestawał nucić ani na chwilę modnych piosenek
europejskich, wiatr zawiał inny od tych melodyj. Bolesław zmarszczył brwi i zagryzł
brodę pakując ją sobie do ust ręką.
Stach otworzył drzwi od swojego pokoju do następnego. Bolesław słyszał, jak w
miękkich pantoflach poczłapał dalej, jak otworzył drzwi do sionki, pewnie zajrzał do
kuchni. Wracał potem drugą stroną leśniczówki przez pokój Oli i jego. Cztery pokoje,
całe gospodarstwo.
— Obejrzałem cały dom — powiedział Stach stając w progu. — Zapomniałem,
że nie masz fortepianu. Zdawało mi się, że masz, i szukałem go wszędzie. Tu strasznie
będzie nudno bez fortepianu. Czy w Sławsku nie można wynająć?
Bolesław nic nie odpowiedział.
— My się tu z Olą zanudzimy na śmierć.
Nawet to ostatnie słowo nie obudziło Bolesława z odrętwienia. Myślał tylko:
„Boże, Boże, po co on tutaj przyjechał?"
Tymczasem Stach nalał do szklanki gorącej wody z czajnika, który stał na stole.
Poszedł się golić. Po chwili wynurzył się z okna z twarzą całą w mydlinach:
— Czy ty konno nie jeździsz?
— Ja nie, ale mam siodło.
— A koń?
— Ten prawy — mruknął Bolesław.
— Chodzi?
— Hm, Janek mówi, że bardzo dobry.
— To doskonale. Będę jeździł konno — Stanisław cofnął się. Po chwili znowu
doleciało do Bolesława pytanie:
— A do Sławska to jak daleko?
— Przecie stamtąd jedziesz.
— Ale na mile?
— Ze dwie, dwie i pół może...
— Czy fortepian dałoby się przywieźć?
— Sam widziałeś, jaka droga...
— No rzeczywiście, ale jak wyschnie?
— To będzie piach.
— Ale dałbyś mi ewentualnie konie?
— A dajże mi już spokój z tym fortepianem! Bolesław zniecierpliwił się. Wstał i
poszedł do kuchni. Staś nie przestał nucić, goląc się. Patrzył, jak przez drogę
przekradała się zmoknięta Ola. Nie przyśpieszyła jednak kroku. Z wolna przechodziła
przez koleiny, kryjąc lalkę pod chusteczką. Stanisławowi na ten widok serce się
ścisnęło.
— Oho! — powiedział sam do siebie — będzie tu ciężko.
Stara służąca, Katarzyna, sprzątała po śniadaniu na werandzie. Ola usiadła w
kąciku na małym stołeczku i coś gadała do lalki.
Stach przypatrywał się drobiazgom, które mu przypominały pobyt za granicą.
Rozstawił je na maleńkiej, zgrzybiałej i brzydkiej toaletce, która stała w rogu. Oglądał
fotografie: on, miss Simons i Duparc na śniegu w Davos. Uśmiechnięte twarze. Inny
zapach tamtych przedmiotów. Otaczała go woń sosnowych zwyczajnych mebli i
podłóg świeżo wymytych. Gdy wyszedł na ganek, wyjaśniło się.
— Olu, chodź na spacer. Pokażesz, gdzie brzezina. Ola wstała bez słowa i wzięła
go za rękę. Poczuł rączkę chudziutką i zimną. Pomału zeszli ze schodów. Z dachu
kapały ciężkie krople.
— Jak deszcz pada od rana, to potem pogoda — powiedziała poważnie malutka.
Obeszli dom dookoła. I rzeczywiście z tamtej strony była prześliczna brzezina.
Pnie ciągnęły się ku górze jak śnieżyste filary, chrupkie, zdawało się, że z cukru czy ze
śniegu. Strugi wątłych liści spadały z góry, ale widać było tylko perspektywę białych
filarów.
— Ładnie tu — powiedział Stach bez uśmiechu. Ola nic nie odpowiedziała. Szli
po wilgotnej trawie, potem wydeptaną ścieżką. Białe pnie gęstwiły się w mgliste
perspektywy, między drzewami wilgoć poczęła parować. Miało być słoneczne
popołudnie.
— To tylko taki majowy deszczyk — Ola ciągnęła pomalutku wątek swych
myśli.
Stanęli przed mogiłką usypaną z żółtego piachu, poczerniałego już, ale nie
pokrytego trawą. Mogiła ogrodzona była białym brzozowym płotkiem, bardzo
zwyczajnej struktury; po prostu powtykano na krzyż patyki. Ogromny krzyż brzozowy
stał nad mogiłą, biały jak pnie otaczających drzew. Stach zdziwił się:
— Co to jest?
— To mogiłka — odpowiedziała Ola.
— Czyja?
— Jak to czyja? Mamusi.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • mexxo.keep.pl