Jeż Teodor Tomasz - Narzeczona Haram Baszy, !!! 2. Do czytania, Jeż Teodor Tomasz

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
TEODOR TOMASZ JEŻ
NARZECZONA HARAM-
BASZY
POWIEŚĆ Z DZIEJÓW SŁOWIAŃSZCZYZNY POŁUDNIO-
WEJ
Tekst wg wydania z 1882 r. przygotował do druku Adam Lewak
2
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
3
ROZDZIAŁ PIERWSZY
NOCLEG
Potężny talent piewcy Zamku Kaniowskiego, cuda by stworzył, gdyby tym samym piórem,
którym skreślił widzenia Nebaby z wierzchołka dębu puszczy śmilańskiej, odmalował krajo-
braz; rozwijający się ze szczytu góry, wystrzelającej najwyżej spośród Gór Pekskich. Cudnyż
bo to rzeczywiście krajobraz!... Pod stopami, w prawo, w lewo, jak okiem sięgnąć, rozrzuciły
się zielone garby okrytych lasami wzgórzy. Od pierwszego oka rzutu widać nie co innego,
tylko wzgórza. Wpatrującemu się w nie jednak pilnie odkrywają się w niespodziankowy spo-
sób: tu bezdenna otchłań wąwozu głębokiego, czarna, dzika, ponura, tam grzebień skał si-
nych, wyglądający zalotnie spoza zielonych warkoczy, owdzie osada jakaś od niechcenia na
spadku góry rzucona, gdzie wdziej jakaś ruina malowniczo w mchy i bluszcze ubrana, a w
dali, w dali tuman mgły sinawej, przewijający się wężowym skrętem, połyskujący od spodu
tu i owdzie odblaskiem zwierciadlanym. Tuman ten mimowolnie zatrzymuje na sobie uwagę,
i zmusza niejako zapytać:
– Co to?
Zadaj to pytanie Serbowi, a odpowie ci z pewnym w głosie przyciskiem, zdradzającym
coś, niby dumę:
– To...Dunaj...
Dunaj, mgłą spowity, przewija się w stronie północnej – i trzeba być człowiekiem miej-
scowym, trzeba wiedzieć, że on tam, ażeby domyśleć się od razu znaczenia tumanów, co się
oparem z jego podnoszą łona i obłoczystą gazą dalszą zasłaniają okolicę. Bliżej zaś widać
same tylko garby i lasy... lasy i garby, przedstawiające pozór okiem nieobejrzanego pola, po-
krytego kopcami i mogiłami, na których ręka Przedwiecznego, równocześnie ze Stworzeniem
świata, nieprzebyte zasiała bory.
Śród kopców tych jeden, ten właśnie, co najwyżej w górę wyskakiwał, nie miał drzewami
porosłego ciemienia. Drzewa okrywały jeno boki jego, ustępując na wierzchołku miejsca tra-
wie, która formowała rodzaj kobierca strzyżonego, zajmującego przestrzeń dość znaczną.
Jedną przestrzeni tej stronę przerzynała droga, a raczej ścieżka szeroka, która się z lasu wynu-
rzała i w las się chowała i nad którą rosło w nierównych odstępach kilka grusz rozłożystych,
nie mających nic wspólnego z drzewami lasu, składającego się z buków, jesionów, jaworów i
innych drzew, właściwych strefie i rodzajowi gruntu. Konary grusz tworzyły szałasy cieniste i
w tym też snadź celu zużytkowane były, grunt bowiem pod nimi, udeptany i z trawy ogołoco-
ny, na obwodzie brzegów, równych rozłożystości sklepienia gałęzistego, naznaczony był po-
piołami ognisk zgasłych. Mimo przechodziła droga, gładka i ubita, ale jak rzekliśmy, bardziej
do ścieżki aniżeli do gościńca podobna – bardziej do ścieżki, bo nie szeroka i nie pokazująca
śladów kół. Wozy nie przejeżdżały i przejeżdżać tamtędy nie mogły nigdy, nie mogłyby bo-
wiem żadną miarą na tę leśną dostać się drogę, którą drogą nazywamy, której by jednak i
ścieżką nawet nazwać nie można. Wyobraźmy sobie bowiem próg za progiem, ułożone rów-
nolegle i utworzone z ziemi ubitej. Taka była droga, wijąca się zygzakiem pomiędzy bukami
odwiecznymi. Urobiły ją konie, wygniótłszy kopytami jamy, które z upływem lat, wydepty-
4
wane coraz to głębiej i głębiej, przybrały kształt rowków poprzecznych, dzielących progi je-
den od drugiego. Droga przeto składała się z progów dość wysokich i z rowków głębokości
dwóch piędzi, po których wóz żaden nie mógłby ujechać kroków dziesięciu, pomijając to, że
na każdych dziesięciu krokach musiałby parę razy osią o pnie buków i jesionów zawadzić.
Droga ta istniała jedynie dla koni i to objuczonych. Rowki służyły im za punkty oparcia
przy wspinaniu się na górę i spuszczaniu się z góry. Ludzie piesi trzymali się onej, lecz po
niej nie szli. Ludzie udeptali dla siebie po obu drogi stronach ścieżki, które towarzyszyły jej w
lesie aż na wierzchołek góry i tam zlewały się z nią w jedno na kilkudziesięcio-sążniowej
długości, ażeby znów się od niej oddzielić przy wejściu do lasu na przeciwległej pochyłości.
Na drodze tej spotykamy ludzi, mających wystąpić w niniejszej powieści w charakterze
osób działających.
Było ich sześciu. Co za jedni? – Nikt by ich nie wziął za co innego, tylko za trgowców
1
, o
czym świadczyły konie, w liczbie trzydziestu kilku, osiodłane w samary
2
, obarczone solą ka-
mienną. Sól w dużych bryłach, przytroczona sznurami do samarów, ciężyła małym konikom.
Uginały się pod nią i stękały, wyciągały szyje i kroczyły zwolna pod górę, przestępując krzy-
żowanym chodem próg po progu z ostrożnością świadczącą, iż po raz to nie pierwszy i nie
dziesiąty tę podróż odbywają. Szły długim, rzędem, jeden za drugim, każdy powrozem od
uzdy uwiązany do ogona swego poprzednika. Uwiązany nie był tylko ten, co postępował na
czele, lecz był to koń pewny i tak drogi świadomy, że bezpiecznie samego puszczać go można
było. Każdy dźwigał na grzbiecie ciężar, z wyjątkiem ostatniego, który miał wprawdzie na
sobie samar, na samarze jednak nie sól była przytroczona, ale siedział człowiek.
Siedział wszakże nie ciągle. Snadź nudziła mu się jazda powolna. Zeskakiwał od czasu do
czasu z samara i albo szedł samotnie jak towarzysze jego, którzy w odstępach postępowali
obok koni jeden za drugim, albo też przyłączał sio do jednego z nich i zaczepiał go zapyta-
niem, takim na przykład:
– Czy w tej stronie drogi takie tylko ?
– A takie... – odpowiadał zapytany.
– Innych nie ma?
– Są i inne, ale daleko, za górami.
– Toć to droga nie do jeżdżenia!
– Dla nas ona dobra... Raja na niej bezpieczny.
Ten, co z konia zsiadł, uśmiechnął się na słowa te gorzkim uśmiechem.
Był to człowiek młody, nie tą jednak pierwszą młodością, co z młodocianym graniczy
wiekiem, ale tą, co stanowi przejście do lat dojrzałych. Ubraniem nie różnił się od towarzy-
szów podróży. Miał na sobie samodziałową kurtę z burego sukna z szerokimi rękawami, ta-
kież szarawary szerokie, u spodu zwężone i na haftki zapinane, spod kurty wyglądała koszula
na piersiach otwarta, biodra otaczał szeroki, wełniany, czerwony pas, głowę przykrywał fez
czerwony bez kutasa, na nogach miał płytkie trzewiki, krojem i szyciem świadczące o niskim
stanie szewskiej sztuki. Towarzysze jego ubrani byli tak samo. Nic go więc od nich nie róż-
niło. Jeżeli oni byli trgowcy, to i jego należało do tej klasy społeczeństwa serbskiego zaliczać;
jeżeli zaś byli to sielacy
3
, to i on nie mógł być czym innym. A przecież widzieć się w nim
dawało coś, co różnicę stanowiło.
Naprzód latami młodszy był od nich – od każdego z pięciu, pomiędzy którymi trzech siwi-
zna już okrywała, a dwom niewiele do sędziwych brakowało lat.
Po wtóre: dlaczego, kiedy młodszy, jechał konno, podczas gdy starsi podróż pieszo odby-
wali?... Nie działo się to bez przyczyny jak niemniej i to, że go towarzysze otaczali osobliwe-
go rodzaju względnością, dochodzącą niemal rozmiarów uszanowania.
1
Trgowiec – handlarz
2
Samar – siodło juczne
3
Sielak – wieśniak
5
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • mexxo.keep.pl