Jeff.Lindsay.Demony.Dobrego.Dextera.2006.PL.eBook-SBR1Z, Książki II, Ksiazki
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
DEMONY
DOBREGO
DEXTERA
W przygotowaniu
Jeff Lindsay Dekalog dobrego Dextera
JEFF LINDSAY
Przekład
JAN KRASKO
AMBER
Tytuł oryginału
Darkly Dreaming Dexter
Redakcja techniczna Andrzej Witkowski
Korekta Renata Kuk Elżbieta Steglińska
Ilustracja na okładce
Copyright © The Orion Publishing Group Ltd.
Opracowanie graficzne okładki Studio Graficzne Wydawnictwa Amber
Skład Wydawnictwo Amber
Druk
Finidr, s.r.o., Ćesky Tesin
Copyright © 2004 by Jeff Lindsay. Ali rights reserved.
For the Polish edition
Copyright © 2006 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
ISBN 83-241-2592-2 978-83-241-2592-0
Warszawa 2006. Wydanie I
Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o. 00-060 Warszawa, ul. Królewska 27 tel. 62040 13,62081 62
www.wydawnictwoamber.pl
Dla Hilary, która jest dla mnie wszystkim
Księżyc. Cudowny księżyc. Pełny, tłusty, czerwonawy, noc jasna jak dzień i poświata, z którą
spływa na ziemię radość, radość, och jaka radość. Radość i gromki zew tropikalnej nocy,
łagodny, jednocześnie dziki ryk wiatru szalejącego we włosach na ręku, głuche zawodzenie
światła gwiazd, zgrzytliwy krzyk migotliwie skrzącej się wody.
A wszystko to skamle i błaga, a wszystko to wzmaga żądzę. Żądza. Och, ten symfoniczny, ten
przeraźliwy wrzask tysięcy przyczajonych głosów, ten wewnętrzny krzyk, ryk całego
jestestwa, wołanie milczącego obserwatora, cichego, bezdusznego, chichoczącego potwora,
bestii tańczącej na promieniach księżyca. Głos kogoś, kto jest i nie jest mną, kto szydzi,
śmieje się i odzywa, gdy jest głodny, gdy wyje z żądzy. A żądza była teraz bardzo silna,
zimna, spięta, skulona i sprężona, jak nigdy dotąd nieodparta, zwarta i gotowa - mimo to
wciąż czekała i obserwowała, a wraz z nią czekałem i obserwowałem ja.
Czekałem i obserwowałem go od pięciu tygodni. Żądza podszczypywała mnie, poganiała i
ponaglała, żebym znowu coś upolował, żebym znalazł kolejnego, żebym go wreszcie dopadł.
Od trzech tygodni wiedziałem, że to on, że to ten, od trzech tygodni byliśmy we władzy
Mrocznego Pasażera, ksiądz i ja. Przez trzy tygodnie walczyłem z coraz
większą presją, z żądzą, tak, z żądzą, która narastała we mnie jak wielka fala, jak olbrzymi
grzywacz, który wali się z rykiem na brzeg i zamiast cofnąć się do morza, z każdym
tyknięciem zegara jasnej jak dzień nocy jeszcze bardziej potężnieje.
Były to również dni ostrożności, dni, które poświęciłem na sprawdzanie i upewnianie się. Ale
nie na sprawdzanie księdza, nie: co do księdza nie miałem wątpliwości już od dawna. Był to
czas niezbędny do zdobycia ostatecznej pewności, że można to zrobić jak należy, czysto i
schludnie, że wszystko jest całkowicie dograne, zapięte na ostatni guzik. Przecież nie mogli
mnie złapać, nie teraz. Zbyt ciężko pracowałem, pracowałem zbyt długo, żeby coś nagle nie
wypaliło. Zbyt długo i zbyt pilnie strzegłem mojego małego, szczęśliwego życia.
Poza tym za dobrze się bawiłem, żeby raptem przestać.
Dlatego zawsze byłem ostrożny. Zawsze schludny i porządny. Zawsze przygotowany, żeby
wszystko poszło tak, jak trzeba. A kiedy już miałem całkowitą pewność, że pójdzie,
analizowałem plan jeszcze raz. Tak jak uczył mnie Harry, niech go Bóg błogosławi, ten dale-
kowzroczny policjant doskonały, mój przybrany ojciec. Zawsze bądź całkowicie pewny,
ostrożny i dokładny, mawiał, i już od tygodnia miałem całkowitą pewność, że wszystko jest
tak, jak by tego chciał. I gdy wieczorem wyszedłem z pracy, od razu wiedziałem, że to jest to.
Że to ta noc. Że jest w niej coś innego i niezwykłego. Że coś się zaraz wydarzy, że po prostu
musi. Tak jak wydarzyło się poprzednio. Tak jak wydarzy się nieraz w przyszłości.
I tak jak tej nocy miało przydarzyć się księdzu.
Nazywał się Donovan. Uczył śpiewu w sierocińcu Świętego Antoniego w Homestead. Dzieci
go kochały. I oczywiście on kochał dzieci. Och, i to jak. Poświęcił im całe życie. Nauczył się
dla nich kreolskiego i hiszpańskiego. Nauczył się ich piosenek. Wszystko dla nich. Wszystko,
co robił, robił dla dzieci.
Dosłownie wszystko.
Obserwowałem go tego wieczoru, tak jak obserwowałem go przez tyle wieczorów przedtem.
Widziałem, jak przystanął w drzwiach sierocińca, żeby porozmawiać z małą czarnoskórą
dziewczynką, która
za nim wyszła. Dziewczynka była bardzo drobna, tak drobna, że wyglądała najwyżej na
osiem lat, może nawet na mniej. Usiadł na stopniach i rozmawiał z nią przez pięć minut. Ona
też usiadła i zaczęła podskakiwać. Roześmiali się. Ona oparła się o niego. On pogłaskał ją po
głowie. W progu stanęła zakonnica. Patrzyła na nich przez chwilę, zanim coś powiedziała.
Potem uśmiechnęła się i wyciągnęła rękę. Dziewczynka trąciła głową ramię księdza. Ten
objął ją, przytulił, wstał i pocałował ją na dobranoc. Zakonnica roześmiała się i znowu coś
powiedziała. Ksiądz jej odpowiedział.
A potem ruszył w stronę samochodu. Nareszcie: spiąłem się w sobie i zwinąłem jak sprężyna,
gotów do ataku, gdy wtem...
Nie. Jeszcze nie teraz. Cztery, pięć metrów od schodów stała furgonetka dozorcy. Gdy ksiądz
Donovan ją mijał, rozsunęły się boczne drzwiczki i z wnętrza wychynął mężczyzna z
papierosem w ustach. Wychynął, powitał go, a on oparł się o maskę i zaczęli rozmawiać.
Łut szczęścia. Znowu łut szczęścia. W noce takie jak ta zawsze miałem szczęście. Nie
zauważyłem tego mężczyzny, nie wiedziałem, że tam jest. Ale on na pewno zauważyłby
mnie. Gdybym nie miał szczęścia.
Wziąłem głęboki oddech. Powietrze wypuszczałem powoli i spokojnie, zimny jak lód. To
tylko mały drobiazg. Innych na pewno nie przeoczyłem. Zrobiłem wszystko tak, jak trzeba,
tak jak poprzednio, tak, jak należy. Wszystko musiało być dobrze.
Teraz.
Donovan ponownie ruszył do samochodu. Odwrócił się i zawołał do dozorcy. Dozorca
pomachał mu od drzwi, zgasił papierosa i wszedł do sierocińca. Zniknął. Już go nie było.
Szczęście. Znowu szczęście.
Ksiądz poszperał w kieszeni, wyjął kluczyki, otworzył drzwiczki i wsiadł.Włożył kluczyk do
stacyjki. Odpalił silnik. I nagle...
Teraz!
Usiadłem na tylnym siedzeniu i zarzuciłem mu pętlę na szyję. Jedno szybkie, śliskie, lecz
jakże cudowne szarpnięcie i zrobiona z wytrzymałej żyłki pętla zacisnęła się mocno i pewnie.
Ogarnięty paniką ksiądz zdążył tylko cicho sapnąć.
- Teraz jesteś mój - powiedziałem, a on zastygł w przepięknym, niemalże doskonałym
bezruchu, jakby wiele razy to ćwiczył, jakby usłyszał ten drugi głos, rechot tkwiącego we
mnie obserwatora. - Rób dokładnie to, co każę - dodałem.
Donovan wziął chrapliwy pół oddech i zerknął w lusterko. Czekała tam na niego moja twarz
w jedwabnej masce, spod której widać było jedynie oczy.
- Rozumiesz? — spytałem i jedwab zafalował mi na ustach. Ksiądz nie odpowiedział. Patrzył
mi w oczy. Szarpnąłem żyłką.
- Rozumiesz? - powtórzyłem nieco łagodniej.
Tym razem kiwnął głową. Podniósł do szyi trzęsącą się rękę, nie wiedząc, co zrobię, jeśli
spróbuje dotknąć żyłki. Siniała mu twarz. Poluźniłem pętlę.
- Bądź posłuszny, a dłużej pożyjesz — powiedziałem.
Wziął głęboki oddech. Słyszałem, jak powietrze rozrywa mu gardło. Zakaszlał i ponownie
odetchnął. Ale wciąż siedział bez ruchu, wciąż nie próbował uciekać.
I bardzo dobrze.
Ruszyliśmy. Wypełniał moje rozkazy bez wahania i bez żadnych sztuczek. Przez jakiś czas
jechaliśmy na południe, przez Florida City, a potem kazałem mu skręcić w Gard Sound Road.
Poczułem, że zaczyna się denerwować, lecz nie zaprotestował. Nie próbował się do mnie
odzywać. Ręce trzymał na kierownicy; były blade i tak mocno zaciśnięte, że sterczały mu
kłykcie. Świetnie. Znakomicie.
Jechaliśmy na południe jeszcze przez pięć minut, w zupełnej ciszy, jeśli nie liczyć śpiewu
opon i wiatru, potężnej pieśni olbrzymiego księżyca, która wypełniała mi wszystkie żyły,
cichego chichotu zawsze czujnego obserwatora i coraz silniejszego, coraz bardziej
dudniącego pulsu nocy.
— Skręć tu — poleciłem.
Ksiądz zerknął w lusterko i spotkaliśmy się wzrokiem. Panika próbowała wydłubać mu oczy,
zedrzeć mu twarz, rozewrzeć usta, ale...
- Skręć! - powtórzyłem i skręcił. Oklapł za kierownicą, jakby od początku się tego
spodziewał, jakby od początku na to czekał, i skręcił.
Droga była tak wąska, że prawie niewidoczna. Trzeba było wiedzieć, że tu jest. Ale ja
wiedziałem. Ja byłem tu przedtem. Miała cztery kilometry długości, trzy zakręty i wiła się w
wysokiej trawie i między drzewami nad małym kanałem, by skończyć się na leżącej wśród
bagnisk polanie.
Przed pół wiekiem ktoś zbudował tu dom. Znaczna część domu wciąż jeszcze stała. Sądząc
po wielkości ruin, musiał być duży. Kiedyś. Teraz miał tylko trzy pokoje i pół dachu i nie
widać tu było śladu bytności człowieka.
Nigdzie z wyjątkiem starego warzywniaka na bocznym podwórzu. Bo w warzywniaku ktoś
niedawno kopał.
- Stań - powiedziałem, gdy światło reflektorów wyłowiło z mroku rozpadające się ściany.
Donovan natychmiast mnie posłuchał. Strach sparaliżował go i wcisnął głębiej w ciało,
usztywnił mu myśli i kończyny.
— Wyłącz silnik — dodałem i od razu go wyłączył.
Zapadła głucha cisza.
Na drzewie za świergotało coś małego i niewidocznego. Trawą poruszył wiatr. A potem
zapadła cisza jeszcze cichsza, cisza tak głęboka, że niemal zagłuszyła ryk nocnej muzyki
pulsującej w moim sekretnym ja.
- Wysiadaj.
Ksiądz ani drgnął. Nie odrywał wzroku od warzywniaka.
Widać tam było siedem kopczyków ziemi. Ziemi czarnej w świetle księżyca. Dla niego
musiała być jeszcze czarniejsza. Mimo to wciąż ani drgnął.
Szarpnąłem żyłką i zacisnąłem pętlę mocniej, niż się spodziewał, tak mocno, że poczuł, iż
tego nie przeżyj e. Wygiął kark, wyszły mu żyły na czole i pomyślał, że zaraz umrze.
Ale nie umarł. Jeszcze nie. Owszem, miał umrzeć, ale dopiero za jakiś czas.
Żeby poczuł, jak bardzo jestem silny, otworzyłem kopniakiem drzwiczki i wywlokłem go z
samochodu. Upadł na piaszczystą ścieżkę i zaczął się tam wić jak ranny wąż. Mroczny
Pasażer wybuchnął
śmiechem: spodobało mi się to, dlatego z pasją odegrałem moją rolę. Postawiłem nogę na
piersi księdza i zacisnąłem pętlę.
- Musisz mnie słuchać i robić to, co każę - powiedziałem. Nachyliłem się i lekko poluźniłem
żyłkę. - Powinieneś o tym wiedzieć. To ważne.
Usłyszał mnie. W nagłym przebłysku zrozumienia poruszył oczami nabiegłymi bólem, krwią
i spływającymi na policzki łzami, poruszył nimi i gdy spotkaliśmy się wzrokiem, ujrzał
wreszcie to, co go czekało. Wreszcie to zobaczył. I pojął, że musi się odpowiednio
zachowywać, że to niezmiernie istotne. Zaczął to sobie uświadamiać.
- Wstań.
Wypełnił rozkaz powoli, bardzo powoli, nie odrywając ode mnie wzroku. Staliśmy tak długo,
patrząc sobie prosto w oczy, on i ja, jak jedna osoba, ogarnięte żądzą jestestwo, i nagle
zadrżał. Podniósł rękę, żeby dotknąć twarzy, lecz opuścił ją bezwładnie w połowie drogi.
- Wejdź do domu - powiedziałem cicho i och, jak łagodnie. Do domu, gdzie wszystko było
przygotowane.
Spuścił oczy. Po chwili podniósł wzrok, ale nie mógł już na mnie patrzeć. Odwrócił się, lecz
nagle przystanął, ponownie ujrzawszy kopczyki czarnej ziemi w warzywniaku. Chciał na
mnie spojrzeć, lecz nie mógł, nie po tym, jak zobaczył tonące w księżycowej poświacie
kurhanki.
Ruszył przed siebie, a ja trzymałem go jak na smyczy. Szedł posłusznie, ze zwieszoną głową,
jak grzeczna, potulna ofiara. Pięć stopni zniszczonych schodów, wąski taras, zamknięte
drzwi. Przystanął. Nie podniósł głowy. Nawet na mnie nie zerknął.
- Otwórz - rzuciłem miękko. Zadrżał.
- Otwórz drzwi - powtórzyłem. Lecz on nie mógł ich otworzyć.
Pochyliłem się, przekręciłem klamkę i wepchnąłem go tam kopniakiem. Potknął się, zatoczył,
odzyskał równowagę i ponownie przystanął z mocno zaciśniętymi powiekami.
Zamknąłem drzwi. I zapaliłem elektryczną lampę na podłodze tuż za progiem.
— Spójrz — szepnąłem.
Powoli i ostrożnie otworzył jedno oko.
Zamarł.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]