Jefremow Iwan - Jezioro Ducha Gór, !!! 2. Do czytania, OSTATNIO DODANE
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
IWAN JEFRIEMOW Jezioro Ducha Gór
Kilka lat temu przeprowadzałem zwiad geologiczny grzbietu Listwiaga, leżącego w
środkowej części Ałtaju, w rejonie górnego biegu rzeki Katuń. Moim celem było wówczas
złoto. Nie znalazłem wprawdzie żadnych bogatszych pokładów tego kruszczu, ale nie
żałowałem straconego czasu, gdyż uwielbiam wręcz cudowne krajobrazy Ałtaju.
Na trasie mojego zwiadu nie było niczego szczególnego. Listwiaga jest grzbietem
stosunkowo niskim, pozbawionym wiecznych śniegów, a więc i roziskrzonych cudownie
lodowców, wysokogórskich jezior, groźnych turni i całego tego alpejskiego piękna, które
działa na wyobraźnię w wyższych pasmach górskich. Jednak surowy urok masywnych
kamiennych wzgórz, prężących swe grzbiety nad kędzierzawą tajgą, i góry, rozfalowane za
nimi jak morze, były mi wystarczającą nagrodą za dość w gruncie rzeczy uciążliwą pracę w
rozległych dolinach błotnistych strumieni, gdzie przede wszystkim szukałem swojego złota.
Lubię przyrodę północy za jej chmurna milkliwość, monotonię barw i pierwotna
dziewiczość. Lubię samotność w miejscach, których do tej pory nie dotknęła pewnie stopa
człowieka i nie zamienię jej na pocztówkową jaskrawość Południa, pchającą się natrętnie w
oczy. W momentach nostalgii, tęsknoty za naturą, za swobodą, które zdarzają się każdemu
terenowcowi znudzonemu życiem w wielkim mieście, przed oczyma stają mi szare skały,
ołowiane morze, pozbawione wierzchołków potężne modrzewie i chmurne mateczniki
wilgotnych świerkowych lasów...
Krótko mówiąc byłem zadowolony z otaczającej mnie monotonii i z przyjemnością
wykonywałem swoją pracę. Chciałem ją zakończyć jak najszybciej, bo miałem do załatwienia
jeszcze jedną sprawę - musiałem spenetrować pokłady pierwszorzędnego azbestu w
środkowym biegu Katunia, opodal dużej wsi Czemał. Najkrótsza droga w tym kierunku
biegła obok najwyższego na Ałtaju Grzbietu Katuńskiego, dolinami Górnego Katunia. Po
dojściu do wsi Ujmon musiałem przekroczyć dość wysoki Grzbiet Terektyński i przez
Ondugaj ponownie zejść w dolinę Katunia. Mimo pośpiechu, zmuszającego mnie do
codziennego pokonywania wielkich odległości, dopiero na tej trasie poznałem prawdziwe
piękno Ałtaju.
Doskonale pamiętam moment, kiedy wraz ze swą niewielką karawaną po długiej
wędrówce przez mieszany las iglasty zszedłem do doliny Katunia. W tym miejscu
napotkaliśmy rozległe, gładkie jak stół trzęsawisko, którego pokonanie zajęło nam bardzo
wiele czasu. Konie zapadały się po brzuchy w brunatne błocko ukryte pod kożuchem traw i
każdy metr drogi kosztował nas wiele wysiłku. Nie zatrzymałem jednak karawany na nocleg,
gdyż postanowiłem jeszcze tego samego dnia przeprawić się na prawy brzeg Katunia.
Księżyc zabłysnął nad górami i w jego świetle bez trudu można było posuwać się
dalej. Równy łoskot wartkiej rzeki powitał nas na brzegu Katunia, który w księżycowym
blasku wydawał się bardzo szeroki. Kiedy jednak przewodnik wjechał na swym
dereszowatym koniu w jego nurt, a za nam ruszyli pozostali, okazało się, że woda sięga
koniom zaledwie do kolan. Bez trudu przeprawiliśmy się na drugi brzeg. Po wydostaniu się z
nadbrzeżnej łąki znów trafiliśmy na bagno, które Sybiracy nazywają karagajmikiem. Z
miękkiego dywanu mchów sterczały tu i ówdzie cherlawe świerki, a między nimi mnóstwo
wysokich kępek porośniętych suchą, ostrą turzycą. W takim miejscu konie musiałyby przez
całą noc „czytać gazetę”, to znaczy zostać do rana bez paszy, postanowiłem więc jechać dalej.
Teren wznosił się ku górze, więc była nadzieja, że niedługo wydostaniemy się na
suche miejsce. Ścieżka tonęła w mrocznej czerni lasu świerkowego, a nogi koni w miękkim
dywanie mchów. Szliśmy tak chyba z półtorej godziny, zanim las nie zaczął rzednąć.
Pojawiły się jodły i limby, mech prawie zniknął, ale podejście zamiast się skończyć, stawało
się coraz bardziej strome. Każdy z nas udawał zucha, ale po całodziennym marszu dwie
godziny stromego podejścia w nikim nie wzbudzały entuzjazmu. Dlatego wszyscy ucieszyli
się, kiedy kopyta koni zatętniły na twardym grunede, krzesząc podkowami iskry z kamieni i
ukazał się niemal płaski szczyt wzgórza. Była tu i trawa dla koni, i suche miejsce
odpowiednie do rozbicia namiotów. Konie błyskawicznie zostały rozjuczone, namioty
ustawione pod gigantycznymi limbami i po codziennej ceremonii wypicia wiadra herbaty i
wypalenia fajek zapadliśmy w głęboki sen.
Obudziło mnie jaskrawe światło. Wyskoczyłem z namiotu. Dość silny wiatr kołysał
ciemnozielonymi gałęziami limb, wznoszących się tuż przed wejściem do namiotu. Między
dwoma drzewami z lewej strony był szeroki prześwit, a w nim, jak w czarnej ramie, wisiały w
różowawyrn świetle zarysy czterech białych turni. Powietrze było zdumiewająco przejrzyste.
Po stromych ośnieżonych zboczach spływały wszystkie możliwe odcienie jasnej czerwieni.
Nieco niżej, na wypukłej powierzchni błękitnego lodowca, leżały ogromne, skośne pasma
granatowych cieni. Ten niebieski fundament jeszcze bardziej wzmagał lekkość górskich
olbrzymów świecących własnym światłem, podczas gdy rozpościerające się za nimi niebo
wyglądało jak morze czystego złota.
Minęło kalka minut. Słońce wzniosło się wyżej, złoto nabrało barwy purpury, ze
szczytów spłynęła różowość i ustąpiła miejsca czystemu błękitowi, a lodowiec zabłyszczał
jak szczere srebro.
Dźwięczały dzwonki, pod drzewami rozlegały się nawoływania robotników
spędzających konie do judzenia, (zwijano obóz i wiązano juki, a ja wciąż wpatrywałem się, w
triumfalny marsz światła. Po ciasnocie leśnych ścieżek, po horyzoncie zamkniętym linią
surowych, kamiennych wzgórz otaczających tundrę ukazał mi się nowy świat blasku i
delikatnej gry rozmigotanych słonecznych promieni.
Jak więc widzicie, moja miłość do ośnieżonych szczytów wysokiego Ałtaju była
namiętnością od pierwszego wejrzenia. Mdłość ta nigdy potem nie sprawiła mi zawodu, lecz
zawsze ofiarowywała mii wciąż nawę doznania. Nie podejmuję się opisać wrażenia, jakie
sprawiał na mnie widok nieprawdopodobnie przezroczystej wody błękitnych lub
szmaragdowych wysokogórskich jezior czy iskrzącego się niebiesko lodu. Chcę tylko
powiedzieć, że ośnieżane szczyty zawsze sprawiały mi niemal
fizyczną rozkosz, wzbudzały dojmującą świadomość piękna natury. Te niemal
muzyczne akordy światła, cienia i barw głosiły światu radość płynącą z harmonii. I ja,
człowiek nader przyziemny, w tym świecie gór zupełnie zmieniłem swój stosunek do
rzeczywistości i bez wątpienia temu nowemu spojrzeniu na świat zawdzięczam w jakiejś
mierze moje odkrycia, o których zaraz opowiem.
Po przekroczeniu najwyższego punktu trasy zszedłem ponownie do doliny Katunia, po
czym znalazłem się na Ujmońskim Stepie, w płaskiej kotlinie ze znakomitymi pastwiskami
dla koni. Na Grzbiecie Terektyńskim nie poczyniłem żadnych interesujących obserwacji
geologicznych. Dotarłem do Ondugaju i stamtąd wysłałem swego pomocnika do Bijska z
kolekcją minerałów i wyposażeniem wyprawy, gdyż pokłady azbestu mogłem zbadać bez
ciężkiego sprzętu ii bez pomocy robotników. We dwójkę z przewodnikiem na świeżych
kaniach dotarliśmy niebawem do Katunia i zatrzymaliśmy się na wypoczynek w osiedlu
Kajancza.
Herbata z wonnym miodem bardzo nam smakowała, długo więc siedzieliśmy przy
gładko heblowanym stole w ogródku. Mój przewodnik, małomówny i dość ponury z
usposobienia Ojrota, ssał swoją okutą miedzią fajkę, ja zaś wypytywałem gospodarza o
rzeczy godne obejrzenia w dalszej drodze do Czamału. Gospodarz, młody nauczyciel o
szczerej, mocno opalonej twarzy, chętnie zaspokajał moją ciekawość.
- A poza tym, towarzyszu inżynierze - powiedział między innymi - niedaleko Czamału
natkniecie się na małą wioszczynę. Mieszka w niej nasz sławmy artysta, Czorosow,
pewnieście o nim słyszeli. Dziadek jest wprawdzie dość przykry w obejściu, ale jak mu ktoś
przypadnie do serca, to wszystko pokaże, a pięknych obrazów ma całe fury.
Przypomniałem sobie obrazy Czorosowa, które oglądałem w Tomsku i w Bijsku,
zwłaszcza „Koronę Ałtaju” i „Chan-Ałtaja”. Obejrzenie dzieł Czorosowa w jego własnej
pracowni, kupienie jakiegoś szkicu mogłoby stać się niezłym ukoronowaniem mojej poroży
po Ałtaju.
W połowie następnego dnia ujrzałem z prawej strony szeroki jar wskazany mi przez
przewodnika. Kilka nowych domów z jasnożółtego modrzewia rozsiadło się na zboczu pod
drzewami. Wszystko wyglądało dokładnie tak, jak mi to opisał młody nauczyciel, wiec bez
wahania skierowałem konia do domu malarza Czorosowa.
Spodziewałem się zobaczyć opryskliwego starca, więc zdziwiłem się, gdy na ganek
wyszedł ruchliwy, szczupły mężczyzna o bystrych oczach. Dopiero gdy przyjrzałem się
uważniej jego żółtawej mongolskiej twarzy, zauważyłem wyraźną siwiznę w ostrzyżonych na
jeża włosach i krótkich wąsach. Głębokie zmarszczki pokrywały zapadłe policzki i wypukłe
wysokie czoło. Zostałem powitany uprzejmie, ale niezbyt serdecznie i nieco zażenowany
wszedłem za gospodarzem do domu.
Prawdopodobnie mój szczery zachwyt pięknem Ałtaju sprawił, że Czorosow stał się
przystępniejszy. Do dziś pamiętam jego lapidarne opowieści o szczególnie godnych uwagi
okolicach jego ukochanych gór, stanowiące dowód niezwykłego wręcz zmysłu
obserwacyjnego.
Pracownia, wielka izba pozostawiona w surowym drewnie z ogromnymi oknami,
zajmowała połowę domu. Wśród mnóstwa szkiców i niewielkich obrazów wyróżniał się
jeden, który od razu mnie zainteresował. Czorosow wyjaśnił mi, że jest to niewielka replika
wielkiego płótna „Deny-Der” (Jezioro Ducha - Gór), które znajduje się w jednym z
syberyjskich muzeów.
Opiszę ten niewielki obraz szczegółowo, gdyż jest to konieczne dla zrozumienia
dalszego ciągu mojej relacji.
Obraz błyszczał w promieniach wieczornego słońca swymi nasyconymi barwami.
Błękitnoszara tafla jeziora, znajdująca się w centrum płótna, tchnie chłodem i milczącym
spokojem. Na pierwszym planie, obok kamieni na płaskim brzegu, gdzie zielone spłachetki
trawy sąsiadują z płatami czystego śniegu, leży pień limby. Wielka błękitna kra zaczepiła się
o brzeg tuż przy korzeniach powalonego drzewa. Drobne odłamki lodu i wielkie szare
kamienie rzucają na powierzchnię wody zielonkawe i szarobłękitne cienie. Dwie niskie,
wysmagane wichrem limby unoszą swe gęste gałęzie niczym ręce wyciągnięte ku niebu. Na
dalekim planie wprost do jeziora spadają śnieżnobiałe urwiska zębatych gór, poprzecinane
fioletowymi i słomkowymi żebrami obnażonego kamienia. W środku obrazu wpada do
jeziora jęzor niebieskawego lodowca, a nad nim na ogromnej wysokości wznosi się
trójgraniasta piramida z brylantów, od której w lewo ciągnie się wstęga różowych obłoków.
Dolinę zamyka z lewej strony góra o kształcie prawidłowego stożka, również niemal cała
pokryta płaszczem śniegu. Góra stoi na szerokim fundamencie, który gigantycznymi skalnymi
tarasami opada ku przeciwległemu brzegowi jeziora...
Cały obraz tchnął tym samym majestatem i zimną, roziskrzoną czystością, która
urzekła mnie podczas wędrówki przez Grzbiet Katuński. Długo wpatrywałem się w obraz,
podziwiając prawdziwe oblicze Wysokiego Ałtaju i zachwycając się poetyckim darem
narodu, który nadał temu miejscu nazwę Jeziora Ducha Gór. t - Gdzie pan znalazł takie
jezioro? - zapytałem. - I czy ono naprawdę istnieje?
- Jezioro istnieje i w rzeczywistości jest c wiele piękniejsze. Moja zasługa polega tu
jedynie na właściwym oddaniu nastroju tego miejsca - odparł Czorosow. - Wiele mnie to
zresztą kosztowało... No, jezioro to odnaleźć nie jest wcale łatwo, chociaż, naturalnie, można
tam dotrzeć. A po co ono panu?
- Po prostu chciałbym na własne oczy zobaczyć to cudowne miejsce. Gdy się coś
takiego zobaczy, to i śmierć przestaje być straszna.
Malarz popatrzył na mnie uważnie.
- Dobrze pan to ujął: „śmierć przestaje być straszna”. Ale nie wie pan, jakie legendy
stworzyli Ojrotowie na temat tego jeziora.
- Są z pewnością bardzo interesujące, skoro nadali jezioru taką piękną nazwę.
Czorosow przeniósł wzrok na obraz:
- Nie zauważył tu pan nic szczególnego?
- Zauważyłem. Tutaj, w lewym rogu, przy stożkowatej górze - powiedziałem. -
Przepraszam, ale wydaje mi się, że tam nie może być takich barw.
- Niech się pan przyjrzy jeszcze raz, tylko uważniej...
Posłuchałem go. Obraz był namalowany tak kunsztownie, że im dłużej patrzyłem, tym
więcej szczegółów zdawało się wypływać z głębi malowidła. Od podnóża stożkowej góry
unosiła się zielonkawobiała chmura promieniująca słabym światłem. Krzyżujące się odbicia
tego światła i blasku białych śniegów tworzyły na wodzie smugi cieni, zabarwionych nie
wiedzieć czemu na czerwonawo. Takie same, tylko ciemniejsze, niemal krwawe plamy leżały
w załamaniach skalistych urwisk. A w tych miejscach, gdzie zza białej ściany grzbietu
górskiego przebijały bezpośrednie promienie słońca, nad lodami i kamieniami chybotały się
długie słupy zielonkawoszarego dymu czy pary, podobne do gigantycznych postaci
ludzkich...
- Nie rozumiem - wskazałem szarozielone słupy.
- Niech pan nawet nie próbuje zrozumieć - uśmiechnął się Czorosow. - Kocha pan i
rozumie naturę, ale jej pan nie wierzy.
- A jak pan tłumaczy te czerwone odblaski na skałach, szarozielone słupy, świecące
chmury?
- Wyjaśnienie jest proste: są to duchy gór - odparł malarz beznamiętnym tonem.
Spojrzałem na niego, ale w spokojnej twarzy nie dostrzegłem nawet cienia uśmiechu.
- Nie żartuję - kontynuował Czorosow tym samym tonem. - Sądzi pan, że jezioro
dostało swoją nazwę tylko za niezwykłe piękno. Miejsce jest istotnie piękne, ale cieszy się
bardzo złą sława. Ja na przykład namalowałem obraz, ale ledwie uszedłem z życiem. Byłem
tam w dziewięćset dziewiątym i aż do trzydziestego ciągle chorowałem...
Poprosiłem go, aby opowiedział mi legendę związaną z jeziorem. Usiedliśmy w kacie
na szerokim tapczanie pokrytym szorstkim, żółtoniebieskim mongolskim dywanem. Z tego
miejsca widać było „Jezioro Ducha Gór”.
- Piękno tego miejsca - zaczął Czorosow - od dawna pociągało ludzi, ale jakieś
nieznane siły często sprowadzały śmierć na wędrowców, którzy zatrzymali się na jego
brzegach. Ja również odczułem na własnej skórze jego złowieszczy wpływ, ale o tym potem.
Ciekawe, że jezioro jest najpiękniejsze w ciepłe, letnie dni i że wtedy również najwyraźniej
przejawia się jego zgubna siła. Gdy tylko ludzie dostrzegali krwawe ognie na otaczających je
skałach i migotanie przezroczystych szarozielonych słupów, zaczynali odczuwać jakieś
dziwne dolegliwości. Dalekie ośnieżone szczyty zdawały się przytłaczać ich całym swym
ogromnym ciężarem, w głowie huczało, a w oczach migotały jaskrawe światełka. Ludzi coś
nieprzeparcie ciągnęło ku stożkowej górze, gdzie zjawy górskich duchów tańczyły wokół
świecącej zielonkawym światłem chmury. Gdy jednak tam docierało, wszystko znikało i
zostawały tylko ponure, nagie skały. Nieszczęśnicy tracąc oddech, ledwie powłócząc nogami
od gwałtownego osłabienia, uciekali i przeklętego miejsca, ale w drodze najczęściej dopadała
ich śmierć. Tylko kilku silnych myśliwych po niesłychanych męczarniach dotarło do
najbliższej jurty. Któryś z nich umarł, pozostali długo chorowali i na zawsze utracili dawną
siłę i odwagę. Od tej pory ludzie, wypłoszeni złą sławą Deny-Der, prawie nad nim nie bywali.
Nie ma tam ani zwierząt, ani ptaków, a na lewym brzegu, gdzie odbywają się sabaty duchów
nie rośnie nawet trawa. Słyszałem te legendę w dzieciństwie i już wtedy postanowiłem
odwiedzić królestwo Ducha Gór. Dwadzieścia lat temu spędziłem tam zupełnie samotnie dwa
dni. Pierwszego dnia nie zauważyłem nic nadzwyczajnego i długo szkicowałem jezioro. Po
niebie płynęły jednak gęste chmury i wciąż nie udawało mi się oddać na płótnie przejrzystości
górskiego powietrza. Postanowiłem zostać do następnego dnia i zanocowałem w lesie o pół
wiorsty od jeziora. Pod wieczór poczułem dziwne pieczenie w ustach, zmuszające mnie do
ciągłego odpluwania. Zazwyczaj dobrze znosiłem pobyt na dużych wysokościach, więc
zdziwiłem się, że tym razem rozrzedzone powietrze tak na mnie działa.
Wspaniały ranek następnego dnia zapowiadał piękną pogodę. Powlokłem się nad
jezioro z ciężką głową, słaniając się ze zmęczenia, ale wkrótce pochłonęła mnie praca i
zapomniałem o wszystkich dolegliwościach. Słońce już nieźle przygrzewało, kiedy
skończyłem szkic do tego właśnie obrazu i uniosłem głowę, żeby rzucić po raz ostatni
wzrokiem na jezioro.
Byłem bardzo zmęczony, ręce mi się trzęsły, czułem zawroty głowy i lekkie mdłości...
Ale zobaczyłem duchy jeziora. Nad przejrzystą taflą wody przesunął się cień lekkiego
obłoczka. Promienie słońca, przebijające na ukos wodę, po tym chwilowym zaćmieniu stały
się jakby jeszcze jaskrawsze. Na oddalającej się granicy światła i cienia spostrzegłem nagle
kilka słupów widmowego szarozielonego blasku, przypominających gigantyczne ludzkie
postacie w obszernych płaszczach. Słupy stały w miejscu lub szybko przesuwały się, aby po
chwili rozpłynąć się w powietrzu. Oglądałem to niebywałe widowisko z uczuciem
przytłaczającego lęku.
Bezszelestny taniec zjaw trwał przez kilka minut, potem pojawiły się w skałach iskry
krwawego światła. A nad tym wszystkim wisiała jarząca się zielonkawo chmura w kształcie
grzyba...
Poczułem nagły przypływ sił, wzrok mi się zaostrzył, dalekie skały jakby przysunęły
się do mnie, tak że widziałem najdrobniejsze załamania ich urwistych stoków. Chwyciłem
pędzel i ze wściekłą energią zacząłem mieszać farby, starając się pospiesznym pociągnięciami
utrwalić niezwykły widok.
Słaby wietrzyk przemknął nad jeziorem i momentalnie zdmuchnął chmurę i
szarozielone zjawy. Tylko nadal ponuro płonęły w skałach krwawe ognie, odbijając się w
rozfalowanej wodzie. W jednej chwili opadło ze mnie podniecenie, natomiast gwałtownie
wzmogły się dolegliwości. Czułem się tak, jakby siła życiowa wyciekała ani z palców
trzymających paletę i pędzel. Przeczucie jakiegoś nieszczęścia skłócało mnie do pospiesznego
spakowania szkicownika... Straszliwy ciężar zwalił mi się na pierś i głowę. Omal nie
upadłem.
Wiatr nad jeziorem wciąż się wzmagał. Przezroczysta tafla wody zmarszczyła się i
zmętniała. Chmury zakryły szczyty gór, i jaskrawe barwy, jeszcze przed chwilą zalewające
[ Pobierz całość w formacie PDF ]