Jerome K Jerome - trzech panów w łódce nie licząc psa, E-Booki
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
JEROME K. JEROME
TRZECH PANÓW W ŁÓDCE
(NIE LICZĄC PSA)
Tłumaczył Tomasz Bieroń
OD AUTORA
Książka ta na całym świecie spotkała się z bardzo przychylnym przyjęciem. Liczba
sprzedanych egzemplarzy różnych jej anglojęzycznych wydań przekroczyła półtora miliona. Wiele
lat temu, w Chicago, pewien emerytowany już piracki wydawca zapewniał mnie, że sprzedaż na
terenie Stanów Zjednoczonych osiągnęła milion egzemplarzy. Chociaż nie przyniosło mi to
żadnych korzyści materialnych, jako że książka została wydana, zanim weszło w życie prawo
autorskie, sława i popularność, jaką sobie zdobyłem na rynku amerykańskim, to kapitał nie do
pogardzenia. Książkę przetłumaczono, jak sądzę, na wszystkie języki europejskie, jak również na
niektóre azjatyckie. Zawdzięczam jej wiele tysięcy listów od ludzi młodych i starych, zdrowych i
chorych, wesołych i smutnych. Nadchodzą ze wszystkich stron świata, od mieszkańców różnych
krajów. Listy te już byłyby dla mnie wystarczającą nagrodą za napisanie książki. Zachowałem kilka
poczerniałych kartek z egzemplarza przysłanego mi przez pewnego młodego oficera kolonialnego z
Południowej Afryki. Zostały wyjęte z plecaka martwego kolegi znalezionego na Spion Kop. Tyle
dowodów rzeczowych. Pozostaje już tylko wyjaśnić zalety, którym książka zawdzięcza swoje nie-
zwykłe powodzenie. Zadanie to przekracza moje możliwości. Napisałem książki, które wydawały
mi się bardziej inteligentne bądź bardziej dowcipne. Publiczność upiera się jednak, by pamiętać
mnie właśnie jako autora Trzech panów w łódce (nie licząc psa). Niektórzy z krytyków sugerowali
na początku, że powodzenie u czytelników książka zdobyła sobie swą pospolitością i całkowitym
brakiem humoru. Teraz już jednak wydaje się, że hipoteza ta nie rozwiązuje zagadki. Zła sztuka
może odnieść chwilowy sukces u ograniczonej liczby odbiorców; nie poszerza kręgu swych
miłośników przez prawie pół wieku. Doszedłem do wniosku, że jakkolwiek tłumaczyć powodzenie
książki, nie przynosi mi ujmy, że ją napisałem. Jeśli rzeczywiście ją napisałem. Wcale sobie
bowiem tego nie przypominam. Pamiętam tylko, że czułem się bardzo młody i idiotycznie
zadowolony z siebie z przyczyn, które tylko mnie obchodzą. Było lato, a Londyn jest latem taki
piękny. Rozpościerał się przed mymi oczyma niczym baśniowe miasto spowite złotą mgiełką, pra-
cowałem bowiem w pokoju położonym wysoko nad wierzchołkami kominów. Nocą zaś światła
jarzyły się hen pode mną, toteż patrzyłem w dół, jakbym zaglądał do jaskini skarbów Aladyna.
Podczas tych letnich miesięcy napisałem książkę. Wydawało mi się to jedynym rozsądnym
zajęciem.
PRZEDMOWA DO PIERWSZEGO WYDANIA
Urok tej książki zasadza się nie tyle na jej stylu literackim czy też użyteczności informacji,
jakie zawiera, ile na jej niewolniczej wierności prawdzie. Każda stronica jest sprawozdaniem z
autentycznych zdarzeń. Ja owe zdarzenia tylko odpowiednio ubarwiłem (za co nie żądam osobnego
wynagrodzenia). George, Harris i Montmorency nie są poetyckimi ideałami, lecz osobnikami z krwi
i kości - szczególnie George, który waży dwanaście pudów. Inne książki mogą przewyższać moją
pod względem głębi intelektualnej i wnikliwej analizy natury ludzkiej; jeszcze inne mogą ją
prześcignąć oryginalnością i grubością. Co się jednak tyczy rozpaczliwej, nieuleczalnej
prawdomówności, nie odkryto jeszcze nic, co mogłoby iść z nią w zawody. Nie mylę się chyba,
sądząc, że ta właśnie cecha, bardziej niż wszystkie pozostałe powaby książki, zaskarbi jej szacunek
w oczach poważnego czytelnika, jak również doda wagi nauce, jaka z tej historii płynie.
Londyn, sierpień 1889 roku
ROZDZIAŁ 1
Trzech inwalidów - Cierpienia George'a i Harrisa - Ofiara stu siedmiu śmiertelnych chorób
- Skuteczne recepty - Lekarstwo na dziecięce dolegliwości wątroby - Zgadzamy się, że jesteśmy
przepracowani i potrzebujemy wypoczynku - Tydzień wśród spienionych grzywaczy? - George
sugeruje Tamizę - Montmorency wnosi sprzeciw - Pierwotny wniosek przechodzi stosunkiem głosów
trzy do jednego
Było nas czterech - George, William Samuel Harris, ja i Montmorency. Siedzieliśmy w
moim pokoju, paliliśmy i rozmawialiśmy o tym, jak bardzo z nami źle - oczywiście z medycznego
punktu widzenia.
Czuliśmy się wszyscy podle, co budziło w nas poważne obawy. Harris powiedział, że miewa
czasem tak gwałtowne zawroty głowy, że nie wie, gdzie góra, a gdzie dół. Na to odezwał się
George, że i on ma czasem podobne wątpliwości. U mnie z kolei szwankowała wątroba.
Wiedziałem, że szwankuje mi wątroba, ponieważ dopiero co przestudiowałem prospekt
opatentowanych pigułek na wątrobę, gdzie wyszczególnione były rozmaite objawy, na podstawie
których człowiek może rozpoznać, że szwankuje mu wątroba. Miałem je wszystkie.
Dziwna rzecz, ale jeszcze mi się nie zdarzyło, abym przeczytawszy prospekt
opatentowanego lekarstwa, nie uznał, że cierpię na odnośną chorobę w jej najbardziej zjadliwej
formie. Diagnoza zdaje się zawsze dokładnie odpowiadać wszelkim boleściom, jakie kiedykolwiek
odczuwałem.
Pamiętam, jak pewnego dnia poszedłem do British Museum, aby poczytać o metodzie
leczenia pewnej dolegliwości, która w stopniu śladowym u mnie wystąpiła - bodajże katar sienny.
Zdjąłem książkę z półki i przeczytałem wszystko, co na ten temat znalazłem. Potem, z czystego
roztargnienia, zacząłem bezmyślnie przewracać kartki i leniwie przyswajać sobie wiedzę o różnych
chorobach, bardzo ogólną. Wyleciało mi z głowy, w jaką dolegliwość zagłębiłem się na początku -
na pewno w jakąś straszliwą, śmiercionośną zarazę - lecz zanim dotarłem do połowy listy
„objawów ostrzegawczych”, nie miałem najmniejszych wątpliwości, że mnie dopadła.
Dłuższą chwilę siedziałem zmartwiały z przerażenia; potem, zobojętniały z rozpaczy,
zacząłem znów wertować książkę. Doszedłem do tyfusu - przeczytałem objawy - odkryłem, że
mam tyfus, i to od wielu miesięcy - pomyślałem sobie, ciekawe, co jeszcze mam. Przewróciłem
stronicę na taniec św. Wita: zgodnie z oczekiwaniami stwierdziłem, że i pląsawica mi nie
przepuściła. Postanowiłem zapoznać się ze swoim przypadkiem dogłębnie. I tak, rozpoczynając
alfabetycznie, przestudiowałem chorobę Addisona, stwierdziłem, że na nią zapadam, a faza ostra
czeka mnie za jakieś dwa tygodnie. Z ulgą się dowiedziałem, że choroba Brighta występuje u mnie
w formie złagodzonej i, jeśliby na tym się skończyło, mogę liczyć na wiele lat życia. Cholerę
miałem z poważnymi powikłaniami, a z dyfterytem chyba się urodziłem. Sumiennie przebrnąłem
przez wszystkie litery alfabetu i jedyną chorobą, której mogłem się nie obawiać, było zapalenie
kaletki maziowej rzepki (cierpią na to sprzątaczki, które dużo klęczą).
Z początku zrobiło mi się dość przykro. Czułem się spostponowany. Dlaczego nie mam
zapalenia kaletki maziowej rzepki? W czym jestem gorszy od sprzątaczki? Po chwili jednak wzięły
we mnie górę mniej zachłanne uczucia. Zreflektowawszy się, że miałem wszystkie pozostałe
choroby znane medycynie, powściągnąłem swój egoizm i postanowiłem się obyć bez zapalenia
rzepki. Podagra, w swej najbardziej złośliwej postaci, dorwała mnie, jak się zdaje, bez mojej
wiedzy; na żółtaczkę zaś najwyraźniej cierpiałem od dzieciństwa. Po żółtaczce nie było już żadnych
innych chorób, doszedłem zatem do wniosku, że nic więcej mi nie grozi.
Siedziałem pogrążony w myślach. Jakimże ciekawym muszę być przypadkiem z punktu
widzenia nauki, jakimż cennym byłbym nabytkiem dla adeptów medycyny! Mając mnie, żywy
almanach wszystkich chorób, nie musieliby chodzić od szpitala do szpitala. Ja sam wystarczałem za
szpital, za materiał na pracę dyplomową dla wszystkich studentów.
Potem zacząłem się zastanawiać, ile mi jeszcze zostało życia. Spróbowałem się zbadać.
Ująłem palcami przegub. Z początku w ogóle nie wyczuwałem tętna. Potem ni stąd, ni zowąd jakby
się wzbudziło. Wyjąłem zegarek i zacząłem mierzyć. Wyszło mi sto czterdzieści siedem na minutę!
Położyłem dłoń na sercu. Nic nie czułem. Przestało bić. Później doszedłem do przekonania, że cały
czas jest na swoim miejscu i pracuje jak należy, tylko ja nie potrafię tego dowodnie stwierdzić.
Opukałem się po całym tułowiu, od talii aż po głowę, zahaczając odrobinę o boki i górną część
pleców. Niczego się jednak nie domacałem ani nie dosłuchałem. Spróbowałem obejrzeć sobie
język. Wysunąłem go maksymalnie do przodu, zamknąłem jedno oko i usiłowałem mu się przyjrzeć
drugim. Widziałem tylko koniuszek, co nic mi nie dało, prócz tego, iż utwierdziłem się w
przekonaniu, że mam szkarlatynę.
Wszedłem do czytelni jako szczęśliwy, zdrowy człowiek. Wyszedłem jako niedołężny wrak.
Udałem się do swojego lekarza. To mój stary kumpel, więc kiedy mi się zdaje, że jestem
chory, mierzy mi tętno, ogląda język i opowiada o pogodzie, nie biorąc za to wszystko ani grosza.
Pomyślałem sobie, że mu się odwdzięczę, idąc do niego teraz. „Lekarz potrzebuje praktyki” -
myślałem. „Ja mu ją zapewnię. Wypraktykuje na mnie więcej niż na tysiącu siedmiuset
zwyczajnych, tuzinkowych pacjentów z dwiema chorobami na krzyż”. Poszedłem więc prosto do
niego, a on spytał:
- No, co tam? Co ci dolega? Odparłem:
- Nie będę zabierał ci czasu, drogi chłopcze, mówiąc, co mi dolega. Życie jest krótkie, więc
mógłbyś nie doczekać końca. Powiem ci za to, co mi nie dolega. Nie mam zapalenia rzepki.
Dlaczego nie mam zapalenia rzepki, to dla mnie zagadka, ale fakt pozostaje faktem. Wszystko inne
mam jednak bezapelacyjnie.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]