Jerzy Krzysztoń - Obłęd,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Jerzy Krzysztoń ''Obłęd''– 1980 r.
strona 1 z 142
Imię moje: Krzysztof - zachowałem mimo obłędu, jaki zesłał mi los. Tracąc je, postradałbym siebie samego.
Rzecz gorsza niż śmierć. Okazałbym się kimś innym: Cezarem? Szekspirem? Faustem? Mierzę wysoko! Może
zwierzęciem, może ptakiem, może rybą, może kamieniem. Otóż w najczerniejszej godzinie nie straciłem
swojego imienia, dzięki Bogu. I wszyscy moi bracia obłąkani zwracali się do mnie jak należy: Krzyś.
Przystępuję do opisania dziejów moich udręk zaiste z zajęczym sercem. Wskutek obawy, czy zdołam
przedstawić obraz obłędu na tyle wierny, aby mógł być bliski prawdy. Aby samą był prawdą, jeśli to
możliwe. Przeto jak starzy skrybowie modlę się o sztukę wysłowienia.
Nikt nie wie, co trzeba przeżyć, aby obłęd dojrzał i ogarnął człowieka bez reszty. Ileż to razy ludzie
przeżywają tak koszmarne rzeczy, że powinni natychmiast postradać zmysły. Tymczasem wcale nie wariują.
Choćby - w większości - więźniowie kacetów. A innym wystarczy zwykłe, szare życie i - krach. Już się smażą
w ogniu obłędu! Kim są, zanim staną się obłąkani? Zanim zamknie się ich na dobre? Bo to są takie kłębuszki
wrażliwości. Świat dla nich cały jest z kolców. Usiłują się przystosować, ale to daremne. Albowiem jeszcze
nie wiedzą, że Odys w nich śpi, że róża wykwita z cierni, a klejnot jest w lotosie, amen. I że nikt nad nimi nie
płacze! Aż przychodzi ostatnia rozpaczliwa próba i - uciekają w szaleństwo... Widzę ich w tej chwili, jak
krążą po zielonych korytarzach, zielonym linoleum i wyglądają jak algi albo wodorosty, tak się chwieją,
kołyszą.
Nie sposób pisać w obłędzie, chociaż można na pograniczu obłędu, czasem się to udaje - tak powstało wiele
dzieł ducha ludzkiego, które pozostały w historii kultury jako świadectwa geniuszu, arcydzieła. Sam obłęd
jest destrukcją albo nie wyjaśnioną grą lęków, rozpaczy, trwóg i udręk, chociaż w tej gehennie zdarzają się
olśnienia. Iluminacje. Błyski tak nieprawdopodobne, jakby otwierała się przed człowiekiem tajemnica
stworzenia! I on sam czuje się zaliczony do wielkich wtajemniczonych... Ale o tym opowiem, gdy nadejdzie
pora.
Przed chwilą nazwałem obłęd destrukcją i uczyniłem to zbyt pochopnie. Tak może się wydawać tylko
komuś, kto patrzy z zewnątrz. Obłąkany tak nie uważa. Żyje on pełnią obłędu, żyje i wyżywa się w nim -
świat bowiem przeistoczył się na dobre, stał się pełen nie przeczuwanych znaczeń, groźnych bądź radosnych
albo zarazem groźnych i radosnych niezwykłości, wielkich postaci, którym można uścisnąć rękę, pokłonić
się, zachłysnąć, czasem gorzko ze szczęścia zapłakać... I w tym przeistoczeniu wziąłem udział całą
wyobraźnią, sercem i rozumem.
"I have seen the Bird of Paradise, she has spread herself before me, and I shall never be the same again"...
Ujrzałem Ptaka rodem z Raju, rozpostarł przede mną swe skrzydła, i nigdy już nie będę tym, kim byłem...
Tak rzekł niedawno doktor Laing, psychiatra wielkiej sławy. - Oto, co mi się przydarzyło! Więc nie będę
nigdy tym, kim byłem.
Czterdziestka dla mężczyzny to coś w rodzaju nowych narodzin pod okiem śmierci. I tak się właśnie to
zaczęło...
Wracałem z magnetofonem ze Szczawnicy. W czasie ferii zimowych był tam obóz studencki w starym
pensjonacie na stoku wzgórz. Sporo rozgarniętych dziewcząt i chłopców, z którymi ponagrywałem rozmowy
dla radia - o ich planach, ambicjach życiowych po ukończeniu studiów. Chłopców jak zwykle
przemądrzałych, ale radziłem sobie z nimi bez kłopotu. Byłem bardzo elokwentny, nad podziw bezpośredni i
z ogromną łatwością trafiałem do ludzi. Nawet najbardziej nieśmiali i oporni - z ręki mi jedli! Kiedy dziś o
tym pomyślę - stałem się gadatliwym bratem łatą, który, żywiąc niezmożoną sympatię dla bliźnich, z każdym
się spoufalał. I ta wena nie byle jaka! Wszak udawało mi się mówić frapująco prawie na każdy temat. Tak, z
astronomią włącznie.
Animuszu dodawał mi alkohol. Nie rozstawałem się z płaską flaszką koniaku - gruziński - w piersiówce po
Martellu. Zawsze przy sobie, a żelazna rezerwa w plecaku, właśnie wyczerpana, bo utoczyłem z niej ostatnie
krople, przygotowując zapas na powrotną drogę. Stwórca mnie pobłogosławił tak zwaną mocną głową. I co
tu dużo gadać - gustowałem w trunkach. Włócząc się po świecie, opznałem bourbona, tequillę, calvados,
pernod, ouzo, horiłkę z piercom, żeńszeniówkę, trejos devinerjos, grappę, barack palinkę, pejsachówkę,
borowiczkę, nie licząc najrozmaitszych odmian whisky, koniaków, nalewek i piwa. Na koniec nie potrafiłem
Jerzy Krzysztoń ''Obłęd''– 1980 r.
strona 2 z 142
pracować, jeśli nie stał przy maszynie kieliszek, z którego po wolutku sączyłem.
Otóż byłem sensualistą, moja namiętność życiowa polegała na tym, aby spróbować wszystkiego, co
dozwolone i niedozwolone. Gustowałem nie tylko w trunkach, gustowałem w kobietach. W hazardzie pod
niejedną postacią. Chociaż moją najtrwalszą miłością była żona, Helena. No i mój dom. Tak, mój dom i
Mokotów. Stała marszruta przez łazienki i do radia. Usiłowałem żyć pełną piersią, ale mało komu to się
udaje, więc i mnie się nie udało. Zawsze jakieś niewczesne skrupuły albo pech, albo coś takiego... Zawód
miałem ruchliwy, przynajmniej kręciłem się po świecie. Cóż, mając trzydzieści lat, przeżyłem pewien kryzys,
o czym wie tylko moja żona i lekarz. Popadłem w taką depresję, że usiłowałem popełnić samobójstwo, otruć
się gazem. Nic to nie jest, jak wiadomo - ot, takie wołanie o pomoc. Leczono mnie w przychodni zdrowia
psychicznego wstrząsami insulinowymi i to tak skutecznie, że dawno o całej kuracji zapomniałem! Zawsze
byłem wrażliwy na śmierć, a wtedy dwie bliskie mi osoby zmarły na raka. Świat zamknął się na głucho
przede mną, nie mogłem pracować, pisać, zasilać radia, znalazłem się na morzu nicości martwoty, no i
odkręciłem kurek z gazem. Lęk wygnał mnie z kuchni na balkon, gdzie serce omal nie wyskoczyło mi
gardłem. Tempi passati!
Odprowadzała mnie grupka studentek i studentów, którzy w końcu mnie polubili. Był luty, ale śniegu w
dolinach leżało niewiele. Jakiś czas szliśmy ocembrowanym brzegiem Dunajca. Idąc śpiewaliśmy dziarską
pieśń - sentymentalny relikt mojej młodości, która osobliwie im się spodobała, choć nie wiem czemu.
"Nierozłączne siostry dwie: młodzież i SP!... Hej, SP!..." Kto to pamięta? Kto to pamięta? "Dalej razem
fundamenty kłaść pod gmach Polski nowej... SP, hej, Es Pe!... Maszeruje rozśpiewana brać..." Kto to pamięta?
Kto pamięta naszą młodość pogrobowców, nędzarzy, stachanowców, popaprańców... "Es Pe, hej, Es Pe!..."
Wrogów klasowych w narodzie, który niczego nie umiał tak kochać jak swojego kraju... Kto pamięta, kiedy w
błocie po kolana wszystko kałmuczało?
Pośliznąłem się. Ktoś chwycił mnie pod rękę, podtrzymał. Katarzyna M. Po skończeniu studiów chciała wyjść
za mąż i mieć siedmioro dzieci! Szczęść Boże w urodzaju... Ona chce mieć siedmioro dziedzi, jak to u nich na
wsi bywało, a ja mogłem sobie pozwolić - my z Heleną mogliśmy sobie pozwolić - zaledwie na jedno. W
dodatku zastanawiałem się, czy to nie za dużo? Czy w ogóle warto sprowadzać dzieci na świat, który tracił
resztkę sensu? Taka sobie purchawka, która bezgłośnie eksploduje w Kosmosie... Na zimno, w myśl reguł
zimnej wojny.
Ta studentka, Katarzyna M., pytała, dlaczego jestem pesymistą. Na spacerze, w cztery oczy. Dziewczyny
czasem flirtują bezdennie serio. Zamiast wykręcić się żartem, skusiło mnie coś wrednego... Ech, ten niemodny
garb egzystencjonalizmu! Spytałem, czy nic jej to nie wzrusza, że siedmioro dzieci urodzi się, aby umrzeć? -
Och, to naturalne - odpowiedziała zdziwiona. - Taki jest początek rzeczy. Da Bóg, nacieszą się życiem i
zamkną oczy ze starości.
Cóż, woli dostarczać zajęcia grabarzom! Ale tego nie powiedziałem... Jeśli ktoś ma tyle ufności, po co mu
uświadamiać wierutną nędzę naszego żywota? Niedawno moja matka, odmieniona na twarzy, spopielałej,
grynszpanowej, półprzytomna po narkozie, mówiła: poszłabym stąd, przed siebie, daleko, daleko! A ja,
ściskając ją za rękę, lękałem się, że zaraz to zrobi. Świeże wspomnienie, z listopada.
Siedmioro dzieci... Nie znają wojny ci młodzi! To mnie, mojemu pokoleniu skórę garbowano. Straciłem ojca,
dom, dzieciństwo, sam Bóg wie, co jeszcze... A ta mnie pyta, dlaczego jestem pesymistą! A czy człowiek może
się wciąż i wciąż odradzać, wzorem reptilów - z kawałka odciętego ogona? Ech wy, nie powąchaliście wojny!
- I chwała Bogu! - mówi Katarzyna. Na pożegnanie śpiewają mi szkocką balladę o Loch Lomond, której ich
nauczyłem. Odkryłem kiedyś, że słowa jej przypominają naszą prześliczną: "Ty pójdziesz górą, a ja doliną, Ty
zakwitniesz różą..." Chłopakom ściskam ręce, dziewczęta całuję w policzki. - Kiedy zabraknie ojców
chrzestnych, to piszę się na siódmego - mówię do Katarzyny, śmieje się wdzęcznie, ma dołki w buzi. Machają
szczęśliwi, że pozbyli się wapniaka.
Pieni się Dunajec. Jadę autobusem i myślę o liście na cieniutkiem bibułce, jaki otrzymała gospodyni naszego
pensjonatu w Szczawnicy z samisieńkiego rana. List był po angielsku, więc dała mi go do przetłumaczenia.
Powiało na mnie Lutrem i grozą Dziewicy z Norymbergi... Ten wiotki arkusik mieścił pogróżki, ba, straszne
Jerzy Krzysztoń ''Obłęd''– 1980 r.
strona 3 z 142
klątwy, jeśli się go nie przepisze w egzemplarzach pięciu i nie roześle wśród znajomych w dwadzieścia
cztery godziny! Powoływał na świadectwo jakiegoś amerykańskiego pułkownika, który ciężko zapłacił za
przerwanie łańcucha ludzi dobrej woli. Mało! Ktoś inny zmarł na poczekaniu. Na kogoś choroba spadła i
kalectwo... Natomiast ci, którzy słowo boże kolportowali wraz z cytatem z Izajasza - mają szansę otrzymać
parę tysięcy dolarów jako zadośćuczynienie. Ech, ci ludzie dobrej woli!... Chętnych nie brakowało, gdyż pod
orędziem figurowały dwa słupki nazwisk, głupich i niegłupich. Sam tekst był mieszaniną religijnych
przepowiedni i pogróżek... Nie lubię, kiedy ludzi straszą, a forma szantażu wydała mi się obrzydliwa.
Ostatecznie - są moce nadprzyrodzone? A są. Więc jak są, to nie ma żartów... I próżno deliberować - kto to
wypichcił. Jakaś sekta, zrzeszenie maniaków albo znudzone indywiduum, które dla rozrywki urządza niecne
kawały? I klątwami szasta? Ehe, klątwa w naszych czasach tak rzadko bywa stosowana, że jak się wreszcie
trafi, to skóra na człowieku cierpnie... Gospodyni zbladła, pot ją zrosił. I nie ma co się dziwić. W końcu
przetłumaczyłem tekst co do joty! I - Chryste Panie, co tu robić?! - Ano właśnie. Te parę tysięcy dolarów to
niech sobie w dupę wsadzą, bo i tak ich człowiek nie będzie oglądał... Ale klątwa? Z klątwą nie ma
przelewki! Mieszka człowiek nad Dunajcem, a Dunajec to do Wisły, a nad Wisłą, to my wiemy, same klątwy,
dobre miejsce Pan Bóg sobie upodobał... I oboje z gospodynią straciliśmy otuchę do wszystkiego. - Więc co tu
robić, człowieku? - Małodusznie poradziłem: oddać milicji - kto ma wiedzieć, co z tym fantem zrobić? I ja to,
baran, powiedziałem do córy sławnych przemytników! Cud, że nie puknęła się w czoło. Ale natychmiast
stanęła na mocnych nogach... Biorąc mnie na świadka, wrzuciła potworne orędzie w ogień wraz z wszystkimi
ludźmi dobrej woli, zakręciła piec i otrzepała ręce. W ten sposób ściągając na siebie, na mnie i Bóg wie kogo
jeszcze - klątwę i nieszczęście! Zamiast milicji... Tak to jest, kiedy trafić na nieposkromioną kobietę! Byle
chłystkowi się śni, że wie, co one mają pod kiecką. Tymczasem licho wie, co na nas czyhało w niedalekiej
przyszłości! Człek żyje sobie spokojnie, nikomu nie wadząc, i nagle - buch!, spada klątwa. Jeśli spalisz te
słowa, będziesz przeklęty! A męki piekielne nie ominą cię za życia! Albowiem sam na siebie ściągasz
potępienie po wsze czasy, amen.
Więc to nie przelewki... Akurat kiedy o tym myślałem, raptem przysiada się do mnie młoda góralka. Autobus
chybocze - mimo woli trącamy się ramionami, uśmiechając się do siebie. Spodobała mi się od pierwszego
wejrzenia. Krew z mlekiem. Twarz ujmująca, śliczne oczy. I nienaganna polszczyzna, góralka po studiach,
pewnie jedzie do Krakowa. I pięknej chusty się nie wstydzi. Cóż, wystarczyło kilka zdań i rozpoznałem w
niej agentkę kontrwywiadu! Jasne, po tym cholernym liście... Ma polecenie zaopiekować się mną, to było
ewidentne. Toż w zatłoczonym autobusie Jelcz miejsce obok mnie czekało wolne, specjalnie na nią... I bystrzy
tu ludzie! Tak niby od niechcenia, ale ciekawie na nas spozierają... Ona, rzecz jasna, udaje pierwszą naiwną.
W sposób tak rozbrajający! Świetna w każdym calu, bez szczypty tremy.
- Pan, przepraszam, z daleka?
Skoro mamy się w to bawić - nie będę dziewczynie psuł roboty. Więc odpowiadam grzecznie, że z
Mokotowa, gdzie o piątej po południu kurant wygrywa marsza moich poległych kolegów. Nawet ruch na
Puławskiej go nie zagłusza, ale jak przebudują, poszerzą całą Puławską, to pewnie zagłuszy.
- Znam Warszawę - przyznaje się moja pierwsza naiwna. I czuję, że zaraz doda coś bardzo ważnego.
Uwaga... - Jakiś czas mieszkałam w Konstancinie, bo tam leczyła się moja matka... Wie pan, nie cierpię
Konstancina! Tych wszystkich podejrzanych zakamarków... A pan?
- A ja? Ja też... Też, też, oczywiście!... - zadeklarowałem jednym tchem. I bardzo zrobiło mi się smutno.
Zapamiętałem to dobrze... Ostrzega mnie przed Konstancinem, abym tam nie zaglądał! A może i przed
Warszawą ostrzega? Wyczuwałem to - od wczoraj, od dziś, jakieś groźne sprawy zaczynały się dziać,
piętrzyć wokół mnie! Za dużo ostatnio przeżyłem... Ciekawe, jak ona, jak ludność Podhala, jak oni to
przeżyli? Dla mnie to była najsmutniejsza wigilia, jaką pamiętam... Akurat gdy to wszystko się działo,
mówiłem do mikrofonu, komu służy sztuka radiowa, wymieniając stoczniowców, dokerów, rybaków i
marynarzy, śląc słowa, których pewnie nikt nie słyszał albo jacyś entuzjaści Polskiego Radia na antypodach...
Nosiłem w sercu żałobę dość gorzką, aby nie spać po nocach. I przed wyjazdem napisałem do stołecznej
gazety artykuł, podzwonne dla naszej polskiej biedy... Między wierszami lały sę łzy czyste, rzęsiste. Dobrze
mieć w narodzie choć jednego geniusza, który wyręczy w potrzebie. Ale mimo jego marki - nie byłem pewny,
czy wydrukują.
Jerzy Krzysztoń ''Obłęd''– 1980 r.
strona 4 z 142
- Co pani powie o grudniu?
- A jakoś zleciał... Styczeń był bardzo udany - i uśmiechnęła się.
Więc w "ich" rozumieniu sytuacja wyraźnie się poprawiła! Dobre i to, pomyślałem sobie. Z jaką lekkością ta
kobieta prowadzi rozmowę na kapitalne tematy! Sąsiedzi są przeświadczeni, że wymieniamy banalne uwagi
o pogodzie, gdy tymczasem językiem wtajemniczonych poruszamy kwestie wielkiej wagi państwowej.
Nachylam się do góralki i mówię półszeptem:
- Gdzie kupić żonie kożuch?
- A w Nowym Targu!
Proszę - wie, że przesiadam się na pociąg w Nowym Targu! I troszczy się, abym trafił tam zdrów i cały...
Dzięki, taką śliczną dali mi ochronę!
- A gdzie pani pracuje? - pytam z głupia frant.
- W Zakopanem. "Krzyształowa". Wie pan, gdzie to jest? "Kryształowa"?... - i dalibóg mrugnęła oczkiem,
dalibóg uśmiechnęła się dwuznacznie!
- Tak, oczywiście... - ale nie biorę tego poważnie. Co by dziewczyna z taką klasą robiła w zwykłej kawiarnii
na Krupówkach? Raptem, już wiem, o co chodzi! Co ten szyfr oznacza! - Ach, rozumiem, rozumiem... -
mówię. - No, no.
I uśmiechamy się do siebie pełni szczęścia i zrozumienia. W całkowitej - dla innych niedostrzegalnej -
poufałości... Wzruszony podnoszę do ust jej dłoń, składam krótki, męski pocałunek. W podzięce za tak
niezwykłą nowinę... Kryształowa! - Moją działalność określono tym mianem... Więc nareszcie zasłużyłem! I
to w oczach tych, co wiedzą wszystko! A moje grzechy to nie łaska? To podstępne orędzie nie doręczone
władzom, za moim przyzwoleniem wrzucone do pieca? A nielegalne przekroczenie granicy?
Wyprowadziłem na słowacką stronę caą grupkę studentów, aż do górskiej wioski z zabytkowym
kościółkiem! A moje radykalne poglądy, które siałem wśród młodzieży? A nawoływanie do swobód, swobód
i wolności! Ipso modo - napytałem sobie biedy... A kto mnie będzie z tego za uszy wyciągać? No - kto?...
Piękne oczy pięknej góralki... Dodają mi odwagi. Chcą, żebym był niezawodny, i muszę się o to postarać.
Czysty jak kryształ być! Czysty jak kryształ... Cokolwiek mnie czeka! Więc taki cynk góralka miała mi do
przekazania... Śliczna dziewczyna, wierchy się kłaniają. Ściskam jej ręce i wysiadam, bo Nowy Targ, nowe
przeznaczenie.
Ostrożnie. Tylko ostrożnie. Rozglądam się po dworcu, ale nic się nie dzieje... Dużo bab z koszami. Więc
powolutku wychodzę na peron. Raptem - szuru, buru! I megafon ogłasza: sierżant MO!, sierżant MO
proszony natychmiast do dyzurnego ruchu! Chrrrr! Powtarzam... Oho, już wprowadzają stan pogotowia!
Więc gotuj się na każdą okoliczność! Żadnego błędu, bo skończy się fatalnie! Poprawiam magnetofon na
pasku, łokciem do boku przyciskam. To ostatnia rzecz, którą wolno mi utracić. Sam jestem. A wokół - obcy.
Zmierzch idzie. Szybki idzie zmierzch. Gdyby tylko wiedzieć, co mi grozi?
Rozglądam się i rozglądam. Nie jest tak źle, na razie sytuacja świeża... Więc emanuje z niej mimo groźby jakiś
urok niezwykłości. Osobliwe bywają ludzkie przygody. Czy nie można się domyślić, jak czuje się etnograf
wśród łowców głów? W porządku - mam się wciąż na baczności i uważam, aby mi nikt nie stanął za plecami.
Trochę dreszczy po skórze, ale to nic. To nic.
Wreszcie sapie Schnellzug, pociąg z Zakopanego! Poprawiam plecak, beret i - siup! Z ciężkim magnetofonem
skaczę pierwszy na stopnie wagonu. Przepycham się do przedziału pierwszej klasy. W chwilę później był już
komplet. Obserwuję wysokiego człowieka. Młody, wspaniale zbudowany, w zakopiańskim swetrze. Na
półkach nade mną układa skrzyżowane narty, upycha na skos przez całą szerokość przedziału. A ja pod
oknem - w ten sposób zamyka do mnie dostęp, chroni przed ciosem z góry! Cudowne zabezpieczenie - narty
Jerzy Krzysztoń ''Obłęd''– 1980 r.
strona 5 z 142
[ Pobierz całość w formacie PDF ]