Jessica Warman - PomiÄdzy Åwiatami, !!! 2. Do czytania, Zachomikowane(1)
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Warman Jessica
Pomiędzy światami
Ta żywa ręka, gorąca i skłonna
Do uściśnienia - gdyby była martwa
I lodowata w milczeniu mogiły -
Byłaby zmorą twoich dni i nocy,
A ty, by zgłuszyć wyrzuty sumienia,
Serce byś własnej pozbawiła krwi,
Byle w mych żyłach znów mogła popłynąć
Czerwoną strugą... patrz, oto ma dłoń,
Którą wyciągam ku tobie...
John Keats
przełożył Włodzimierz Lewik
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Kilka minut temu wybiła druga w nocy. Na zewnątrz „Elizabeth" panuje względna
cisza. Łódki, a właściwie jachty, kołyszą się przywiązane do pomostów, czyste, białe
boje chronią włókno szklane i porcelanę przed kontaktem z drewnem. Chlupot wody
w zatoce Long Island Sound, fale uderzające w łódki i brzeg stanowią stały podkład
muzyczny. Na większości łodzi - o nazwach takich jak „Zasłużona", „Zacisze", „Uda-
ne Życie" - panuje spokój.
Jednak nie na pokładzie „Elizabeth". Łódź jest dwudziestometrowym jachtem, ma
w pełni wyposażoną kuchnię, dwie łazienki, dwie sypialnie i dość wolnej przestrzeni,
by mogło w niej spać dwadzieścia osób. Jednak dziś wieczór nocuje tylko sześć.
Wszyscy chyba śpią, oprócz mnie.
Od dwudziestu minut wpatruję się w budzik i słucham irytującego
bang, bang,
bang
o kadłub. Powietrze na zewnątrz jest już chłodne, a woda niewątpliwie lodowata.
To typowe dla Connecticut, woda ogrzewa się w lipcu na miesiąc z okładem, ale pod
koniec lata znowu staje się zimna. Czasami wydaje się. że mamy tutaj tylko dwie pory
roku: zimę i prawie zimę. pomostem a łodzią, wali w szklane włókno, próbując się
uwolnić. Wydaje mi się, że hałas trwa od wieków. Obudził mnie dokładnie o pierw-
szej pięćdziesiąt siedem i zaczyna doprowadzać mnie do szaleństwa.
W końcu nie mogę już dłużej tego znieść.
Bang. Bang, bang
. Jeżeli to ryba, to
głupia ryba.
- Hej? Słyszysz to? - mówię do mojej najlepszej przyjaciółki i przyszywanej sio-
stry, Josie, która śpi obok mnie na rozkładanym łóżku na dziobie, z rozjaśnionymi,
brudny blond włosami przyklejonymi do policzka. Nie odpowiada, tylko dalej cicho
chrapie, nieprzytomna od północy, kiedy to po mieszance alkoholu i marihuany wszy-
scy padliśmy na posłania. To ostatnie, co pamiętam, zanim zasnęłam: próbuję nie za-
mykać oczu, mamrocząc do Josie, że musimy doczekać do pierwszej trzydzieści sie-
dem, czyli dokładnie do godziny, o której się urodziłam. Nikt nie doczekał. W każdym
razie wiem, że ja nie.
Wstaję w prawie zupełnej ciemności. Jedyne światło na łodzi daje telewizor, w
którym leci reklama supermopa z wyłączonym dźwiękiem.
- Czy ktoś nie śpi? - pytam przyciszonym głosem. Łódź kołysze się na falach na-
pływających z zatoki.
Bang, bang, bang
. Znowu.
Patrzę na budzik. Druga osiemnaście. Uśmiecham się do siebie: od ponad pół go-
dziny mam oficjalnie osiemnaście lat.
Gdyby nie hałas, czułabym się na łodzi jak niemowlę w kołysce. To moje ulubione
miejsce na świecie, a z przyjaciółmi na pokładzie jest jeszcze lepsze, o ile to w ogóle
możliwe. Wszystko wydaje się spokojne i ciche. Bezruch wieczoru sprawia dziś nie-
mal magiczne wrażenie.
Bang.
- Idę na zewnątrz, żeby uwolnić rybę - ogłaszam. - Proszę, niech ktoś pójdzie ze
mną.
Niestety, nikt, absolutnie nikt, nawet nie drgnie.
- Banda samolubnych pijaków - mruczę. Ale tylko żartuję. Zresztą mogę wyjść na
zewnątrz sama. Jestem dużą dziewczynką. Nie ma się czego bać.
Wiem, że to brzmi jak hipokryzja, skoro piliśmy i paliliśmy, ale prawda jest taka,
że dobre z nas dzieciaki. To bezpieczne miasteczko. Wszyscy dorastaliśmy razem w
Noank, w Connecticut. Nasze rodziny się przyjaźnią. Kochamy się. Kiedy patrzę na
nich wszystkich - Josie na dziobie, Merę, Caroline, Tophera i Richiego - scena na
„Elizabeth" przypomina mi zamglony sen.
Elizabeth Valchar. To ja. Rodzice nazwali łódź na moją cześć, kiedy miałam sześć
lat. Ale to było cale wieki temu. Kilka lat przedtem, zanim straciliśmy moją matkę,
zanim mój tata ożenił się z mamą Josie. Tata pozbył się wielu rzeczy mamy po jej
śmierci, ale zatrzymał łódź. Wiąże się z nią tak wiele szczęśliwych wspomnień. Za-
wsze czułam się tu bezpieczna. Moja mama cieszyłaby się z tego.
Mimo to w środku nocy potrafi tu być strasznie, zwłaszcza na zewnętrznym po-
kładzie. Poza pluskiem fal i głuchym waleniem o kadłub noc jest cicha i ciemna. Bli-
sko brzegu zapach słonej wody i alg schnących na skałach jest tak przytłaczający, że
kiedy wiatr zawieje w tę stronę, można poczuć mdłości.
Nie zachwyca mnie szczególnie perspektywa samotnego sprawdzania źródła ta-
jemniczego hałasu, pomimo że jestem prawie pewna, że to tylko ryba. Dlatego jeszcze
raz próbuję obudzić Josie.
- Hej - mówię głośniej - obudź się. Potrzebuję twojej pomocy. - Wyciągam rękę,
żeby jej dotknąć, ale coś mnie powstrzymuje. To przedziwne uczucie, jakbym nie po-
winna jej przeszkadzać. Przez chwilę myślę, że wciąż jestem pijana, wszystko wydaje
się trochę niewyraźne.
Jej powieki trzepoczą.
- Liz? - mruczy. Jest zdezorientowana, najwyraźniej dalej śpi. Na sekundę w jej
oczach pojawia się jakiś błysk - strach? Boi się mnie? Ale zaraz znowu zapada w sen,
a ja stoję sama, jedyna, która nie śpi.
Bang. bang, hang.
Pomosty przypominają drewnianą układankę. Fale nadpływają z oceanu i zwykle
łagodnieją, kiedy docierają do zatoki, ale dziś wydają się silniejsze, kołysząc nas
wszystkich do snu jak niemowlęta. Staram się być odważna, ale czuję się mała i prze-
rażona, kiedy wychodzę na palcach przez przesuwane szklane drzwi: moje buty stuka-
ją lekko po pokładzie. Każdy pomost oświetlają tylko dwie lampy, jedna na środku, a
druga na samym końcu. Nie widać księżyca. Powietrze jest tak zimne, że drżę na
myśl, jaka musi być woda. Gęsia skórka pokrywa każdą odsłoniętą część mojego cia-
ła.
Stoję na pokładzie, bez ruchu, słucham. Może hałas ustał.
Bang
. Nie.
Dochodzi od strony rufy, spomiędzy pomostu i lodzi, jakby utknęło tam coś cięż-
kiego i żywego, upartego. Jesteśmy ostatnią łodzią przy pomoście, co oznacza, że tyl
„Elizabeth" jest niemal całkowicie oświetlony. Nie wiem, dlaczego czuję potrzebę za-
chowania zupełnej ciszy. Stukot moich butów na pokładzie mnie irytuje, kulę się przy
każdym kroku, mimo że bardzo ostrożnie stawiam stopy. Idę wzdłuż łodzi, trzymając
się mocno relingu. Kiedy hałas dobiega z miejsca dokładnie pode mną. patrzę w dół.
Mokra.
To pierwsza myśl, jaka przychodzi mi do głowy, zanim zaczynam krzy-
czeć.
Przemoczona. Nasiąknięta wodą. Twarzą do dołu. Och, cholera.
To nie ryba, to człowiek. Dziewczyna. Ma długie włosy, tak jasne, że prawie białe,
śliczny, naturalny kolor mieni się pod powierzchnią wody. Falujące pasma, kołyszące
się w przód i w tył jak algi, sięgają jej niemal do pasa. Jest ubrana w dżinsy i różowy
sweter z krótkimi rękawami.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]