James Craig - Zlo czai sie w cieniu(2), (!!!) +Nowe ebooki
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
//-->James CraigZŁO CZAI SIĘ W CIENIUTytuł oryginału:Buckingham Palace BluesCreated by BevitoreNie pokładajcie ufności w książętachAni w człowieku, u którego nie ma wybawienia.Gdy tchnienie go opuści, wraca do swej ziemi,Wówczas przepadają jego zamiary.Psalm 146[1]1– Fuj…Joe Dalton odgryzł kawałek bułki z jajkiem na twardo, przeżuł go kilka razy, a potemwypluł przez okno swojego austina FX4. Choć od trzech dni prawie nic nie jadł, gdy tylkopróbował coś przełknąć, natychmiast czuł mdłości. Pewny, że nie zdoła wmusić w siebie anikęsa, wyrzucił kanapkę do kanału i wytarł ręce w brudną koszulkę z wizerunkiem zespołuNickelback. Ostrożnie wyjął papierowy kubek z uchwytu na desce rozdzielczej, zdjąłpokrywkę i podmuchał na smolistoczarną kawę. Upił łyk i się skrzywił. Okropność.Wzdychając ze znużeniem, otworzył drzwi samochodu i wysiadł. Wylał parujący napój dokratki ściekowej, a pusty kubek wyrzucił do kosza na śmieci. Trzęsąc się z zimna, przeszedł natył taksówki i otworzył bagażnik. Na kole zapasowym leżał zwój liny, którą woził ze sobą odtygodni: potrójnie pleciony sznur o średnicy sześciu milimetrów, o doskonałychwłaściwościach amortyzacyjnych i gwarancji udźwigu do siedmiuset pięćdziesięciukilogramów. Joe wyjął linę, wiedząc, że jej parametry aż nadto wystarczają do tego, cozamierzał zrobić.Włożywszy zwój pod pachę, zatrzasnął bagażnik i podszedł do latarni, przy którejzaparkował taksówkę. Okręcił linę wokół metalowego słupa, po czym zawiązał starannie nazwykłą kluczkę. Wrócił do taksówki, wrzucił zwój przez okno po stronie kierowcy, otworzyłdrzwi i wsiadł. Zapiąwszy pas bezpieczeństwa, odetchnął głęboko kilka razy. Następnietrzykrotnie oplótł szyję luźnym końcem liny i zawiązał ją takim samym węzłem – ciasno, alenie za bardzo. Nylon wrzynał mu się w grdykę, ale pozwalał oddychać. Joe zacisnął zęby,zapalił silnik i wrzucił pierwszy bieg.– Kurwa!Nie zważając na łzy, które napływały mu do oczu, zwolnił ręczny hamulec i wcisnął pedałgazu.Fernando Garros odstawił filiżankę z herbatą na spodek i przyglądał się leniwietaksówkarzowi, który wsiadł do auta, a potem z niego wysiadł. Rozpoznał uśmiechniętą twarzChada Kroegera na jego koszulce i skinął z aprobatą głową. Nickelback jest świetny! Wpoprzednim roku Fernando wydał całą dniówkę, by wybrać się na Wembley i zobaczyć zespółna żywo. Nie było go stać na koszulkę za dwadzieścia funtów, ale przynajmniej obejrzałfantastyczny koncert. Zanucił pod nosem kilka taktówBurn It to the Ground,a potem odwróciłsię, zawstydzony, by sprawdzić, czy nikt go nie słyszał. Niepotrzebnie się martwił: miał całąkawiarnię Goodfellas dla siebie. Oprócz taksówkarza widocznego za szybą przez ostatniągodzinę nie było tu żadnych klientów. Xavi, właściciel kawiarni, od dwudziestu minut spałsmacznie za kontuarem.Fernando ziewnął i spojrzał na zegarek. Dochodziła trzecia piętnaście. Zamknął oczy,skrzyżował ręce na piersiach i rozprostował nogi. Nigdzie mu się nie spieszyło. Niedawnoskończył jedenastogodzinną zmianę na stanowisku portiera w Szpitalu Świętego Tomasza iteraz spokojnie jadł kolację (a może raczej śniadanie?), by potem wrócić spacerkiem dokawalerki, którą wynajmował już od ośmiu lat. Elephant and Castle nie była może dzielnicą,po której można spokojnie przechadzać się nocą, wiedział jednak, że jeśli poczeka jeszczegodzinę, wszyscy gwałciciele, wariaci i inne dupki, które mogłyby na niego czyhać, pójdąspać.Xavi chrapał coraz głośniej. Fernando otworzył oczy, dopił herbatę i zastanawiał się przezmoment, czy nie zamówić jeszcze jednej. W końcu się rozmyślił i znów spojrzał na taksiarza,który wrócił do auta. Zawsze bawiła go troska, jaką londyńscy taksówkarze otaczali swojepojazdy. Uważał to wręcz za dziwactwo. Owszem, są dość drogie – czytał gdzieś, że kosztująponad trzydzieści tysięcy funtów – ale w końcu auto to tylko auto.–Mierda!Fernando o mało nie spadł z krzesła, gdy taksówka ruszyła nagle do tyłu, wjechała nachodnik, przewróciła kosz na śmieci i wbiła się w okno wystawowe pralni. Natychmiastzawyło kilka alarmów.– Co się stało? – spytał Xavi, ziewając szeroko i podchodząc do drzwi.– Wypadek samochodowy.W tym momencie Fernando zauważył sznur zwisający z latarni i ciągnący się po ziemi. Byłpewny, że jeszcze przed chwilą go tam nie było. Potem przypomniał sobie o taksiarzu. Niewidział dokładnie, co dzieje się we wnętrzu auta, ale wyglądało na to, że kierowca leży opartyo kierownicę. Może miał zawał? Tymczasem na drogę wytoczył się jakiś okrągły przedmiot –piłka? – i zatrzymał przy przewróconym koszu na śmieci.– Cholera… – Xavi podrapał się po głowie. – Kto jak kto, ale taksówkarz chyba powinienlepiej prowadzić.Wyszedł z kawiarni na pusty chodnik i ruszył w stronę taksówki.Fernando obserwował go przez moment, a potem, po chwili wahania, sięgnął po komórkę iwybrał dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć.2Był piękny wieczór, temperatura sięgała szesnastu stopni, co prawda co jakiś czas zrywałsię chłodny wiatr, ale chyba nikt w Londynie nie liczył na ładniejszą pogodę w połowiewrześnia. Ciemniejące błękitne niebo, z rzadka tylko przetykane plamami chmur, przypominałoo minionym lecie, które powoli i boleśnie zamieniało się w jesień.Inspektor John Carlyle otarł spocone czoło i upił łyk wody z plastikowej butelki, nieprzerywając biegu przez Mall w stronę pałacu Buckingham. Bieganie nie należało do jegoulubionych form aktywności fizycznej, ale było tańsze niż wizyta w siłowni. Poza tym ruch napowietrzu pomagał mu oczyścić umysł.Cieszył się, że udało mu się wyrwać z domu – córka i żona sprzeczały się przez cały dzień,więc teraz z ulgą wsłuchiwał się w swoje kroki. Alice wkraczała już w wiek młodzieńczegobuntu i wszystko wskazywało na to, że przyjdzie im się z tym zmagać jeszcze przez ładnychparę lat. Carlyle szczerze żałował, że nie może jakoś pomóc w rozwiązywaniu corazczęstszych konfliktów między Alice i Helen, lecz dawno już się przekonał, że w relacjach zkobietami nie potrafi zdziałać zbyt wiele, bez względu na ich wiek i stopień zażyłości.Opuściwszy mieszkanie w Winter Garden House, pokonał spokojnym tempem Drury Lane,przebiegł przez Covent Garden Piazza i Trafalgar Square, by potem przedostać się przezCarlton Gardens do Mall i ruszyć w stronę pałacu Buckingham. Carlyle nie był rojalistą, aledoceniał majestatyczność scenerii. Niemal codzienne obcowanie z historią było jedną zdodatkowych korzyści mieszkania w centralnym Londynie, dawało poczucie przebywania wsamym sercu jednego z najwspanialszych miast świat. Carlyle mógł z ręką na sercupowiedzieć, że naprawdę to wspaniałe miasto, a co najważniejsze, jego miasto. Urodził się wLondynie i – nie licząc kilku smutnych, ale na szczęście krótkich okresów mieszkania naprowincji – mieszkał tu i pracował przez całe życie. Był londyńczykiem i za żadne skarbyświata nie przeniósłby się gdzie indziej.Mijając posąg Królowej Matki i jej męża króla Jerzego VI, zboczył na wysypaną żwiremścieżkę rowerową, by uniknąć zderzenia z parą turystów, którzy robili zdjęcia. W tymmomencie na jego drodze stanęła kolejna para, znów więc musiał uskoczyć na bok, coostatecznie wybiło go z rytmu.– Dupki! – syknął pod nosem, wydłużając krok. Podniósłszy wzrok, zauważył, że obokbrytyjskich flag na masztach przy drodze wiszą jeszcze jakieś inne, nieznane mu, uświetniającezapewne wizytę głowy jakiegoś państwa. Zbliżając się do pałacu, Carlyle przyspieszył kroku.W pobliżu skrzyżowania z Marlborough Road zerknął na światła. Były zielone, więcprzyspieszył jeszcze bardziej, by potem nie musieć się zatrzymywać. Jednak w tym samymmomencie mały zielony ludzik zaczął miarowo migać, po czym zniknął. Cholera, zaklął wduchu, nie chciał jednak znów wypaść z rytmu, więc biegł dalej.Gdy tylko zszedł z krawężnika i postawił nogę na asfalcie, tuż przed nim przemknąłpolicyjny motocykl na sygnale.– Cholera! – Carlyle szybko wskoczył na krawężnik i jak gdyby nigdy nic zaczął truchtać wmiejscu, nie zważając na drwiące uśmieszki pary nastolatków stojących obok. Kilka sekundpóźniej rozległy się ochy i achy zgromadzonych wokół turystów, zaterkotały kamery, a ulicąprzejechał potężny czarny daimler. Na tylnym fotelu siedziała drobna starsza pani wjasnożółtym płaszczu i kapeluszu, zapatrzona w przestrzeń. Limuzyna minimalnie zwolniła nazakręcie, po czym pomknęła w stronę pałacu, eskortowana przez jeszcze jedną parę
[ Pobierz całość w formacie PDF ]