Jerry Piasecki - Nauczycieli torturuje się w sali 104, E-Booki
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
JERRY PIASECKI
NAUCZYCIELI TORTURUJE SIĘ W
SALI 104
(They’re torturing teachers in room 104)
Przekład Cezary Frąc
PROLOG
W sali lekcyjnej numer 104 w szkole Marbledale zostało tylko siedemnaścioro
szóstoklasistów. Wcześniej było ich więcej, ale już w pierwszym tygodniu nowego roku
szkolnego pięcioro karnie przeniesiono do innej szkoły po tym, jak przykleili nauczyciela do
krzesła. Wśród tych, którzy zostali, prym wiedli Mitch Baylic, Kelly Wockler, Lissie Adams i
Jerry Sands.
Z tą klasą żaden nauczyciel nie wytrzymał dłużej niż tydzień. Ostatnia nauczycielka,
pani Pierce, trafiła do szpitala na obserwację. Pan Reynolds po niecałych dwóch dniach pracy
przeprowadził się na bezludną wyspę u wybrzeży Alaski; chciał znaleźć się jak najdalej od
sali lekcyjnej numer 104. Wolał towarzystwo niedźwiedzi polarnych od Mitcha, Kelly i
reszty. Jego poprzednik wszedł do klasy, rzucił tylko okiem na uczniów i wyszedł.
Szóstoklasiści z sali numer 104 wyglądali jak ucieleśnienie kłopotów. I byli
ucieleśnieniem kłopotów. Uwielbiali kłopoty. Ustanowienie klasowego rekordu w ich
przysparzaniu napawało wszystkich dumą i byli zdecydowani poprawić wynik.
ROZDZIAŁ 1
Uczniowie - nauczyciele 4:0
Mitch i Kelly dziarsko maszerowali ulicą. Co prawda ranek był chłodny, a poza tym
szli do szkoły, lecz oboje uśmiechali się od ucha do ucha. Ich zdaniem na razie rok szkolny
zaliczał się do udanych. Nie mogli się doczekać spotkania z panią Thompson, piątą nową
nauczycielką, i byli doskonale do tego przygotowani.
Mitch w prawej kieszeni miał balony, a w lewej trzy butelki niebieskiego atramentu.
Tornister Kelly pęczniał nie od podręczników, lecz od lejka i kilku pistoletów na wodę.
- Mitch - zagadnęła Kelly, gdy skręcili na rogu i zobaczyli przed sobą Lissie i
Jerry’ego - mogę dziś korzystać z twoich książek? W torbie nie miałam już miejsca na moje.
- A po co komu książki? - roześmiał się Mitch. - Przecież idziemy do szkoły.
- Och, racja - zachichotała Kelly. - Zapomniałam.
Mitch i Kelly dopędzili Lissie i Jerry’ego. Straszliwa czwórka zmierzała pewnym
krokiem do szkoły Marbledale. Z utęsknieniem wypatrywali chwili, kiedy po raz kolejny
poprowadzą klasę ku zwycięstwu. Cieszyli się na myśl o sukcesie. A sukces mieli odnieść już
po południu tego samego dnia.
I rzeczywiście. Punktualnie o godzinie piętnastej pani Thompson wypadła z sali 104.
- To potwory! Straszne, zepsute, rozwydrzone małe potwory! Odchodzę! Odchodzę!
Odchodzę! Odchodzę! Odchodzę! Odchodzę! Odchodzę! - zawodziła. Biegła, kulejąc, bo
brakowało jej jednego buta na wysokim obcasie. Pchnęła najbliższe drzwi prowadzące na
zewnątrz i popędziła do samochodu. Bluzka pani Thompson poplamiona była niebieskim
atramentem, a cała pani Thompson wyglądała na przemoczoną do suchej nitki.
Pani Barbara Franklin, dyrektorka, szła właśnie korytarzem. Nie próbowała zatrzymać
pani Thompson. Wiedziała, że to bez sensu.
- Co ja teraz zrobię? - powiedziała do siebie, usłyszawszy pisk opon, gdy pani
Thompson wyjeżdżała z parkingu. Doleciał do niej także histeryczny śmiech i okrzyk:
„Jestem wolna!”
- A ja nie - mruknęła pani Franklin, ruszając w stronę sali 104.
Gdy zbliżyła się do drzwi, jej uszy zaatakował łoskot muzyki rockowej. Z klasy
dochodziły gromkie okrzyki: „Bawmy się!” Jerry wyjrzał przez okienko w drzwiach,
przysłonięte częściowo kartkami z podręcznika do matematyki.
- Spokój! - szepnął głośno. - Idzie dyra!
Harmider momentalnie ucichł. Słychać było tylko szuranie nogi ciche „ciii...”
Kiedy pani dyrektor weszła do klasy, wszyscy uczniowie siedzieli na swoich
miejscach, z rękami splecionymi na piersiach i z uśmiechami na twarzach.
- Dzień dobry, pani Franklin - zagruchała Kelly.
- Znowu to zrobiliście, prawda?
Jerry podniósł rękę.
- Co takiego, proszę pani? - zapytał słodko.
Pani Franklin popatrzyła na opróżnione pistolety, zalaną podłogę i smętne resztki
balona z atramentem na nauczycielskim krześle. Skrzyżowała ręce na piersi.
- No dobrze. Co się stało?
Uczniowie też popatrzyli na pistolety, podłogę i zaplamione atramentem krzesło.
Lissie wzruszyła ramionami.
- Nic.
Przez klasę przetoczyła się fala chichotów. Jerry ryczał bez skrępowania na całe
gardło.
Pani Franklin zaczęły trząść się ręce. Policzki jej spąsowiały, dolna warga zadrżała, a
potem... potem zadzwonił dzwonek.
- Miłego dnia, pani Franklin - powiedział Mitch. Podszedł do dyrektorki i uścisnął jej
rękę. W tym czasie reszta klasy rządkiem wymaszerowała na korytarz.
- Co ja teraz zrobię? - powtarzała pani Franklin, idąc do gabinetu. W całym okręgu nie
było nauczyciela, który chciałby uczyć w klasie 104. Może nawet nie było takiego na całej
planecie. Nim pani Franklin dotarła do gabinetu, w jej głowie tłukło się tylko jedno słowo:
POMOCY!
Przed drzwiami zatrzymała ją sekretarka.
- Przepraszam, pani Franklin, ktoś czeka na panią w gabinecie.
- No tak. To FBI. Klasa 104 wreszcie dostała się na listę dziesięciu najbardziej
poszukiwanych.
- Nie. Dała mi to. - Sekretarka wręczyła jej wizytówkę.
Rebecca Merriweather
nauczycielka
Pani Franklin popatrzyła na sekretarkę i pytająco uniosła brew.
- Powiedziała, że była umówiona - wyjaśniła sekretarka. - Chyba powinnam
uprzedzić, że pani Merriweather wydaje się nieco dziwna.
- Nieco dziwna?
- Tak. Kiedy zapytałam ją, w jakiej sprawie, powiedziała, że pani prosiła...
- O co?
- O pomoc.
Rebecca Merriweather siedziała spokojnie w gabinecie dyrektorki. Uśmiechała się, w
niewiarygodnym tempie czytając jakąś książkę. Strona 1, 3, 5, 17, 30, 52, 76... kartki
furkotały, rozmyte w jedną plamę. Kiedy pani Franklin weszła do gabinetu, Rebecca
Merriweather skończyła czytać ostatnią stronę (227) i schowała książkę do zielonej płóciennej
torby z błękitną kokardką.
Pani Franklin stanęła jak wryta. Pani Merriweather rzeczywiście prezentowała się
dość osobliwie. Długie do ramion włosy były tak jasne, że aż białe. Cerę miała gładką, bez
makijażu, a jej duże błękitne oczy skrzyły się jak oczy dziecka w gwiazdkowy poranek. A
jednak pani Franklin czuła, że pani Merriweather jest starsza, niż na to wygląda... O wiele
starsza.
Ubranie pani Merriweather też różniło się od tego, co nosiło zwykle ciało
pedagogiczne. Prawdę mówiąc, wyglądała jak uczennica, która ubrała się w pośpiechu, i to po
ciemku. Miała turkusowy golf w żółte pasy, a na nim długą, robioną na drutach fioletową
kamizelkę z niezliczoną ilością kieszeni. Wzorzysta spódnica, mieniąca się złotem i srebrem
oraz odcieniami barwy śliwkowej i brzoskwiniowej, sięgała ziemi. Stroju dopełniały
czerwone trampki i fioletowy beret.
Pani Merriweather wstała i wyciągnęła drobną dłoń do pani Franklin. Dyrektorka
powoli uścisnęła jej rękę. Stwierdziła ze zdziwieniem, że pani Merriweather jest mniej więcej
wzrostu średniego szóstoklasisty.
- Wie pani, jak to się mówi: dobre rzeczy przychodzą w małych paczkach -
powiedziała pani Merriweather, jakby odgadła jej myśli. - Proszę usiąść, to dobry pomysł.
- Właśnie o tym myślałam - rzekła pani Franklin, zajmując miejsce za biurkiem. - Co
mogę dla pani zrobić, pani... hmm... pani...
- Merriweather. Ale proszę mówić mi po imieniu. Jestem Rebecca. - Pani
Merriweather uśmiechnęła się promiennie.
Pani Franklin odchrząknęła.
- Proszę wybaczyć, jeśli sprawiam wrażenie trochę zaskoczonej. Zdziwiłam się, że
ktoś czeka w moim gabinecie. Naprawę nie spodziewałam się pani i...
- Ależ, moja droga, spodziewała się pani - przerwała jej grzecznie pani Merriweather.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]