Jerzy Edigey - Walizka z milionami, KSIĄŻKI(,,audio,mobi,rtf,djvu), Nowy folder, [tnttorrent.info] Seria z ...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
JERZY EDIGEY
Walizka z milionami
„KB”
ROZDZIAŁ I
Bank zamknięty
Deszcz ciągle padał. Właściwie nie deszcz, mżawka. Taka, przed którą nie
ochroni ani parasol, ani płaszcz. To już drugi dzień podłej pogody. Jak gdyby nie
rozpoczynał się wrzesień, lecz kończył listopad. Ludzie śpieszący do pracy czy też na
dworzec, a większość mieszkańców Łowicza pracuje w stolicy, całą swoją uwagę
skupili na ostrożnym wymijaniu wielkich kałuż na chodnikach i na jezdniach ulic.
Nikt więc nie zwracał uwagi na człowieka w granatowym płaszczu i o
identycznym kolorze czapce-maciejówce ze znaczkiem błyskawicy, obarczonego
brązową, zniszczoną torbą, zawieszoną paskiem na ramieniu. Ot, zwykły pracownik
centrali telefonicznej lub elektrowni, który udaje się na obchód swojego rejonu albo
idzie usunąć jakieś uszkodzenie na linii.
Mężczyzna w granatowym płaszczu spojrzał na zegarek. Wskazówki jego
„Rakiety” ustawiły się: duża na dziewiątej, mniejsza nieco niżej. Za kwadrans ósma!
Mężczyzna podszedł do pobliskiego transformatora elektrycznego, otworzył go
wyjętym z torby kluczem i zaczął manipulować wewnątrz.
To trwało bardzo krótko. Najwyżej minutę. Człowiek w granatowym płaszczu
starannie zamknął stalowe drzwiczki transformatora i z kolei skierował się do
skrzynki z łączami telefonicznymi, Miał klucz i do niej. Tutaj także szybkimi, ale
pewnymi i zdecydowanymi ruchami, wyciągnął z gniazdek kilka wtyczek, a potem
starannie zamknął metalowe pudło.
Teraz mężczyzna bez pośpiechu skręcił w jedną z odchodzących od
łowickiego rynku bocznych uliczek. Tutaj, niedaleko zakrętu, tuż za wysokim murem,
opatrzonym solidną bramą i furtką stał jasny fiat. Przy bramie człowiek w
granatowym płaszczu jeszcze raz sięgnął do swojej torby. Wydobył trzeci klucz i
włożył go do dziurki zamka furtki. Rygiel odskoczył z cichym szczękiem, drzwi
uchyliły się na kilka centymetrów.
Już nie z torby, lecz z kieszeni płaszcza mężczyzna wyjął kółko z kluczami
samochodowymi. Rozejrzał się uważnie. Nikt go nie obserwował, więc otworzył
kluczem drzwi auta i wśliznął się cło środka. Tutaj ściągnął z siebie mokry płaszcz i
zdjął maciejówkę. Został w eleganckim ciemnym garniturze. Biała koszula, do tego
dobrze dobrany, spokojny krawat. Biała chusteczka w górnej kieszonce marynarki
dopełniała kompletu.
Silnik od razu zaskoczył. Ale kierowca nie uruchamiał wozu. Trzymał go „na
luzie”. Swój granatowy płaszcz i skórzaną torbę wraz czapką wsunął pod siedzenie
tak, że nie było ich w ogóle widać. Czekał.
A tymczasem w momencie, kiedy człowiek w granatowym płaszczu wyłączał
prąd elektryczny w tej części rynku, na schody Spółdzielczego Banku Ludowego
wchodziło trzech mężczyzn w jasnych prochowcach. Wszyscy hołdowali modzie
wąsów. Gęsty zarost pokrywał nie tylko ich brody, ale także i policzki. Każdy z tej
trójki miał na głowie albo cyklistówkę, albo kapelusz z dużym rondem.
Spółdzielczy Bank Ludowy w Łowiczu mieści się w niewielkim
dwupiętrowym domu na rynku miasta. Z boku kamieniczki jest brama i schody
prowadzące na piętra zamieszkane przez różnych lokatorów. Cały parter zajmuje dość
duża salka operacyjna, gdzie pracuje większość urzędników. Poza tym jest tu jeszcze
gabinet dyrektora i pokój, gdzie urzęduje księgowość, oraz pomieszczenie bez okien,
szumnie zwane „skarbcem”, gdyż stoją tu pod ścianą trzy duże kasy pancerne.
Skarbiec dzielą od sali operacyjnej masywne dębowe drzwi obite stalową blachą oraz
nie mniej solidna krata zamykana na wielką kłódkę.
Spółdzielczy Bank - Ludowy w Łowiczu jest bardzo ważną placówką przede
wszystkim dla rolników, mieszkańców powiatu. Tutaj otrzymują oni kredyty
inwestycyjne. Tutaj też inkasują wszelkie należności za dostawy zboża i za
kontraktację żywca. A wrzesień to dla rolników dobry miesiąc. Odstawia się zboże.
Na stacji kolejowej w Łowiczu i w innych pobliskich miejscowościach tegoż powiatu
kolejarze codziennie doczepiają do pociągów kilka lub nawet kilkanaście wagonów z
trzodą chlewną i bydłem. A potem hodowca zgłasza się z kwitem do banku, aby
zainkasować należną mu gotówkę.
Aby usprawnić załatwianie spraw klienteli bank rozpoczynał pracę o godzinie
siódmej rano, a punktualnie o ósmej woźny otwierał z klucza frontowe wejście do
banku. Kasy rozpoczynały wypłaty. Już pół godziny przedtem na chodniku zwykle
stała spora grupka czekających na tę chwilę. Ale dzisiaj nie było nikogo. W taką
pogodę nikt z samego rana nie kwapił się z wyprawą do banku.
Kiedy brodacze znaleźli się przed jego drzwiami, woźny poinformował ich
przez małe okienko:
Bank jeszcze zamknięty. Otwieramy o ósmej. Za kwadrans.
My do dyrektora Drzewieckiego. Jesteśmy umówieni. Z Warszawy, z
Centrali Rolno-Spożywczej - to mówiąc jeden z trójki pokazał przez szybkę
legitymację w brązowej okładce.
Gdyby przybysze podali jakiś błahy powód odwiedzin banku przed jego
otwarciem, woźny na pewno by ich nie wpuścił. A przynajmniej poszedłby do
dyrektora Stanisława Drzewieckiego z pytaniem o dyrektywy. Ale nawet w Łowiczu,
choć to tak blisko stolicy, działa magia słów „My z Warszawy” i do tego „z Centrali”.
Woźny nie wahając się więc ani chwili przekręcił klucz w zamku i trzech mężczyzn
znalazło się wewnątrz. W niewielkim przedpokoju, spełniającym rolę zarówno
dyżurki, jak i szatni.
Teraz wypadki potoczyły się błyskawicznie.
Siedzący w dyżurce wartownik właśnie przeglądał gazetę, którą kupił idąc do
pracy. Nagle i on, i woźny zobaczyli w rękach interesantów wymierzone w siebie
pistolety.
- Spokojnie! Nie ruszać się. Bo strzelę.
W głosie mówiącego wyczuwało się pewność, że bez namysłu spełni swoją
groźbę.
A tymczasem drugi z napastników zabrał wartownikowi karabin stojący koło
krzesła, a trzeci umocował na zewnętrznej ścianie drzwi duży napis:
BANK DZIŚ OTWARTY OD GODZINY DZIEWIĄTEJ.
PRZEPRASZAMY. Klucz tkwił w drzwiach. Napastnicy nie mieli zatem żadnych
trudności z ich zamknięciem. Od zewnątrz nic im na razie nie groziło. Trzymając
pistolety w pogotowiu, polecili swoim dwóm więźniom:
- Idziemy na salę. Tylko bez głupstw.
Woźnemu i wartownikowi nie pozostało nic innego, jak usłuchać tego
rozkazu.
Ukazanie się tej grupki na sali operacyjnej początkowo nie wzbudziło
niczyjego zainteresowania. Urzędnicy siedzieli przy okienkach i przy biurkach,
szykując się do codziennej bankowej „młocki”. Kasjer i „dyrektor oraz jeden z
urzędników znajdowali się właśnie w skarbcu. Stali przy otwartej kasie pancernej i
wyjmowali z niej pieniądze do walizki, którą codziennym zwyczajem przenoszono
potem do boksu kasjera.
Jeden z napastników zatrzymał się przy wejściu. Drugi szybko przeszedł, a
właściwie przebiegł przez salę i stanął w drzwiach skarbca. Trzeci brodacz wybrał
miejsce na środku sali. Podniósł pistolet i dwukrotnie strzelił w sufit.
- Wszyscy wstać! Ręce do góry! - zakomenderował.
Wybuchła mała panika. Jedna z urzędniczek zaczęła krzyczeć. Napastnik
skierował lufę swojej broni w jej kierunku.
- Cisza! Bo strzelam - powiedział dobitnie.
Kobieta zamilkła.
Tymczasem jeden z pracowników banku, ten, który znajdował się obok boksu
kasowego i do którego należało przyjmowanie i sprawdzanie czeków oraz innych
poleceń wypłaty, nie stracił zimnej krwi. Nacisnął nogą znajdujący się pod biurkiem
guzik alarmowy. Ale głos syreny nie rozległ się. Również w niedalekiej komendzie
milicji nie zapaliło się czerwone światło alarmu. Także zamki elektryczne, mające w
tym momencie zablokować wszystkie wyjścia z budynku, nie drgnęły. W tej części
miasta prąd elektryczny był wyłączony.
Pracownicy banku wstawali ze swoich miejsc i podnosili ręce do góry. Ludzie
w skarbcu zamarli z przerażenia widząc naprzeciwko siebie lufę pistoletu.
Wszyscy do pokoju dyrektora! - zakomenderował napastnik znajdujący się
na środku sali. - Prędko i bez żadnych figli.
Wy też - uzupełnił brodacz stojący na progu skarbca. - Ruszać się!
Pokój dyrektora Drzewieckiego był obszerny. Prócz biurka znajdował się tu
długi stół pokryty zielonym suknem i kilkanaście krzeseł. Tutaj odbywały się narady
bankowe i tutaj też przyjmowano tych interesantów, którzy chcieli bez świadków
rozmawiać z kierownictwem. Teraz w pomieszczeniu z dwoma oknami
wychodzącymi na podwórze zrobiło się tłoczno. W progu stanął jeden z napastników:
- Wszyscy siadać - polecił. - Na krzesłach lub na podłodze.
Ten rozkaz również wykonano bez sprzeciwu.
Pozostali dwaj mężczyźni weszli do skarbca. Z leżącej na podłodze walizki
wyrzucili paczki z banknotami po dwadzieścia i po pięćdziesiąt złotych oraz woreczki
z bilonem. W zamian ładowali w nią najpierw znajdujące się na górnej półce kasy
pancernej banknoty tysiączłotowe, paczkowane po sto sztuk. Gdy już tych zabrakło,
opróżnili kasę z pięćsetek i uzupełnili zawartość starej walizki setkami. Kiedy była
pełna, jeden z bandytów zamknął ją i przewiązał paskiem wyjętym z kieszeni
płaszcza.
Cholera, jakie to ciężkie - syknął próbując unieść łup.
Dziwisz się.? - roześmiał się drugi z brodaczy. - W tej walizeczce jest, tak
na oko licząc, ponad cztery miliony złotych.
No to spływamy.
Spokojnie. Idź najpierw do drzwi i zobacz, czy nikogo nie ma. Ja wezmę
walizkę.
Obaj wyszli ze skarbca. Jeden skierował się do drzwi, drugi wraz z łupem
podszedł do napastnika pilnującego ludzi stłoczonych w pokoju dyrektora.
No proszę - roześmiał się - jak sobie grzecznie siedzą. My już gotowi -
dodał zwracając się do kolegi.
Droga wolna - meldował trzeci spod drzwi.
Macie tu spokojnie siedzieć przez pół godziny. Jeżeli przez ten czas ktoś
podniesie alarm, wrzucę przez okno granat - to mówiąc podniósł do góry owalny
czarny przedmiot, aby żaden z pracowników banku nie miał wątpliwości, co im grozi.
Czy to był naprawdę granat? Nikt mu się dokładnie nie przyglądał.
Drzwi gabinetu dyrektora Zostały zamknięte na klucz. Ludzie znajdujący się
wewnątrz usłyszeli szybkie kroki przez salę operacyjną, a następnie odgłos
otwieranych i zamykanych drzwi od ulicy. Siedzący najbliżej okien zerwali się z
podłogi i rzucili do krat, żeby podnieść alarm. Ale natychmiast musieli wrócić na
swoje miejsca. Na podwórzu, tuż przy jednym z okien, stał ten sam brodacz, który ich
pilnował.
- Spokój - warknął. - Co mówiłem?
Sterroryzowani granatem, odskoczyli od okna i przywarowali na podłodze.
Upłynęło kilka minut, długich jak wieczność. Dyrektor Drzewiecki, który
siedział przy biurku, zerknął w kierunku okna. Sylwetka napastnika zniknęła, więc
delikatnie zdjął słuchawkę telefonu z widełek. Sygnału jednak nie było. Nie pomogło
naciskanie widełek. Telefon milczał.
- Pewnie przecięli druty - szepnął jeden z młodszych pracowników banku,
siedzący na podłodze obok biurka. - Wyjrzę. Może już poszli?
Chwilę obserwował podwórko, ale nikogo tam nie dostrzegł.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]