Jackson Lisa - Intymność,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
//-->Lisa JacksonINTYMNOŚĆ1WstępKłamie.I nieźle jej to wychodzi. Naprawdę nieźle,pomyślał T. John Wilson. Był zastępcą szeryfa od tylu lat,że od razu wyczuwał kłamstwo. Miał do czynienia znajwiększymi przestępcami w okręgu: naciągaczami,złodziejami i mordercami. Wiedział, kiedy próbująwywieść go w pole.Jest piękna. Piękna i bogata. I coś ukrywa. Coś ważnego.Te urocze koralowe usta kłamią.W pokoju przesłuchań czuć było stęchliznę. Bladozieloneściany przybrały odcień brudnej szarości; ostatniemalowanie miało miejsce przed cięciami budżetowymi. AleT. John czuł się tutaj jak w domu. Było mu dobrze nawysłużonym krześle. Sięgnął do wewnętrznej kieszenimarynarki po paczkę papierosów, ale przypomniał sobie, żeprzed dwoma miesiącami rzucił palenie. Niechętniewyciągnął gumę do żucia, leniwie odwinął ją z papierka iwłożył do ust. Nie mogła konkurować z camelem, alemusiała mu wystarczyć. Na razie. Dopóki nie porzuci walkiz nałogiem i znowu nie zacznie palić.- Przyjrzyjmy się temu jeszcze raz. - Oparł się na krześle izałożył nogę na nogę. Jego pomocnik, Steve Gonzales,wsparty ramieniem o framugę drzwi, uważnie przyglądałsię ciemnymi oczami kobiecie, która na pewno wiedziałaniejedno o morderstwie i podpaleniu. T. John niedbale2wertował plik dokumentów. Znalazł zeznania, które przedkilkoma godzinami złożyła bez adwokata.- Nazywa się pani...?Jej bursztynowe oczy błysnęły z wściekłości, ale Wilsonnie czuł się winny, że każe jej znowu przechodzić przez tosamo. Gdyby sytuacja była odwrotna, ona by mu niepopuściła - zatopiłaby w nim zęby i pożarła żywcem.Dziennikarze nigdy się nie poddają. Zwłaszcza jeżeli rzeczdotyczy prawa czy prokuratora okręgowego. Miło jest mócsię odegrać.- Nazywam się Cassidy McKenzie. Dobrze pan wie, kimjestem.- Cassidy Buchanan McKenzie.Nie odpowiedziała. T. John potrząsnął głową, odłożyłdokumenty i westchnął. Ściskając czubki palcówwpatrywał się w dźwiękoszczelne kasetony na suficie,jakby marzył o tym, żeby spomiędzy belek wyjrzał samPan Bóg i zainterweniował.- Wie pani, miałem nadzieję, że będzie pani wobec mnieszczera.- Jestem! Nic się nie zmieni przez to, że jeszcze raz towszystko przerobimy. Wie pan, co się stało...- Nie mam pojęcia, więc proszę nie wstawiać mi kitu! -Tupnął nogą. - Niech pani posłucha. Nie wiem, za kogomnie pani ma, ale widziałem już lepszych kłamców niżpani i wsadziłem ich za kratki, o tak. - Pstryknął palcamitak głośno, że dźwięk odbił się rykoszetem po żelbetowychścianach. - Nie wiem, czy pani zdaje sobie z tego sprawę,ale ma pani poważny kłopot. Poważniejszy, niż paniprzypuszcza. Więc zacznijmy od nowa. Bez zalewania.Nienawidzę zalewania. A ty, Gonzales?3- Ja też nienawidzę - stwierdził Gonzales, ledwieporuszając wargami.Wilson znów wziął teczkę do ręki. Czuł, że traci gruntpod nogami. Nie lubił, kiedy sytuacja wymykała mu sięspod kontroli. Zwłaszcza taka, od której zależała jegokariera. Jeżeli rozwiąże tę sprawę, będzie mógłkandydować na stanowisko szeryfa i wygryzie FloydaDoddsa, który i tak powinien iść na emeryturę. Floyd robiłsię coraz bardziej upierdliwy. Ale jeśli T. John nie znajdziewinnych... do cholery, nie ma nawet takiej możliwości.Wierzył w pozytywne myślenie. I wierzył w siebie.Spojrzał na wiszący nad drzwiami zegar, który odliczałsekundy. Przez brudne okno do pokoju wpadały ostatniepromienie słońca, które sprawiały, że po ścianach pełzałycienie, chociaż jarzeniówki na suficie dawały ostre światło.Siedzieli nad tym od trzech godzin i byli zmęczeni.Zwłaszcza Cassidy Buchanan. Zbladła. Skóra napoliczkach i wokół złotych oczu była napięta. Miałaognistokasztanowe włosy, przewiązane rzemykiem. Miałana sobie dżinsową kurtkę. Makijaż dawno zblakł. Maleńkiezmarszczki naznaczyły kąciki jej pełnych, zmysłowych ust.T. John spróbował raz jeszcze.- Nazywa się pani Cassidy Buchanan McKenzie, jest panireporterką „Timesa” i wie pani o pożarze w tartaku tatusiao wiele więcej, niż mi pani mówi.Otworzyła usta, ale zaraz je zamknęła. Siedziała sztywno.- Skoro to już sobie wyjaśniliśmy, może zechce mi panipowiedzieć, co pani na to: jeden człowiek umiera naoddziale intensywnej terapii w klinice Northwest, a druginie jest w stanie mówić. Lekarze twierdzą, że ten zintensywnej z tego nie wyjdzie.4Usta kobiety na sekundę wykrzywił grymas.- Słyszałam - szepnęła. Zamrugała, ale nie rozpłakała się.T. John spodziewał się tego. Jest przecież z Buchananów.A oni są podobno twardzi jak skała.- To nie pierwszy pożar, jaki zdarzył się w posiadłościpani ojca, prawda? - T. John wstał i zaczął przechadzać siępo pokoju. Żuł gumę w rytm swoich kroków po żółtymlinoleum. - I jeśli dobrze pamiętam, po ostatnim wyjechałapani z miasta. Twierdząc, że nigdy pani nie wróci.Ciekawe, czemu zmieniła pani zdanie. Jasne, każdy ma dotego prawo. - Posiał jej uśmiech grzecznego dużegochłopca. Najładniejszy, jaki mógł. Nawet nie drgnęła. -Wie pani, co mnie zastanawia? Rzuciła pani pracę, za którąwielu dałoby się zabić, wróciła do domu jako żona jednegoz McKenziech, i co? Niespodzianka - mamy nowy cholernypożar, jakiego nie widziano tu od prawie siedemnastu lat!Jeden facet mało nie zginął od wybuchu, życie innego wisina włosku. - T. John uniósł ręce. - I co pani na to?Gonzales odsunął się od drzwi, wziął z kartonu stojącegona stole styropianowy kubek i nalał sobie cienką strużkąkawy ze szklanego czajnika, który stał na podgrzewaczu.Podniósł dzbanek i bez pytania dolał kawy kobiecie.Wilson odwrócił krzesło oparciem do przodu i usiadł nanim okrakiem. Pochylił się i groźnie patrzył na CassidyBuchanan. Nie odwróciła wzroku.- Usiłujemy dociec, co się wydarzyło i kto przy tym był.Na szczęście pani mąż miał przy sobie portfel, bo inaczejbyśmy go nie rozpoznali. Jest cały pokiereszowany. Maspuchniętą i pokaleczoną twarz, spalone włosy, złamanąszczękę i zmiażdżoną nogę. Udało się uratowaćuszkodzone oko. Jeżeli trochę poćwiczy, może znowu5
[ Pobierz całość w formacie PDF ]