Jedza- Orzeszkowa, filologia słowiańska
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
ELIZA ORZESZKOWA
JĘDZA
2
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
3
I
Siłą przyzwyczajenia o pierwszym brzasku dnia obudzona, otworzyła oczy i tak przelękła
się, że nieprzytomnym jeszcze od senności głosem wybełkotała:
– Co to? co to? co to?
Istotnie, co tam takiego stoi w szarym świetle zimowego świtu przy dużym i ciężkim stole
umieszczonym pośrodku pokoju, którego podłoga znika prawie pod mnóstwem małych, róż-
nokolorowych szmatek, strzępów, skrawków? Widmo, nie widmo! Wyraźna, wysoka postać
kobiety z wydatnymi kształtami i w nowiuteńkiej, eleganckiej sukni, ale bez głowy! Falbany,
tunika, pasek Directoire, kołnierz Marie Stuart, rękawy gigot, bardzo wypukła turniura,
wszystko jest, tylko nad kołnierzem głowy, a u rękawów rąk wcale nie ma! Wytworna jakaż
dama, według ostatniej mody ubrana, ale bez rąk i bez głowy, w dodatku zaś trupio sztywna i
nieruchoma. Ta trupia sztywność i nieruchomość, obok wyrazistości i pełności kształtów,
najbardziej jej nadają w szarym świetle świtu pozór fantastycznego i zupełnie nadprzyrodzo-
nego zjawiska. Biały odblask leżącego za oknem śniegu słabo migoce w zdobiących jej suk-
nię złotawych paciorkach, a okrywające podłogę strzępki i skrawki wyglądają jakby ścielące
się jej do stóp, dziwaczne, powiędłe, klinowate, podłużne lub zupełnie bezkształtne kwiaty.
Jednak obudzona dziewczyna przez trwanie paru zaledwie sekund przelęknioną się czuła
tym fantastycznym zjawiskiem, wytwornie ubranym a trupio sztywnym, zaopatrzonym w
turniurę a nie mającym głowy. Sennym głosem wybełkotawszy: „Co to? co to? co to?”
uśmiechnęła się zaraz i przecierając oczy, które jeszcze bardzo spać chciały, wymówiła:
– Jakaż ja jestem głupia!
Głupią może nie była, ale wczoraj do godziny drugiej po północy wykończała haft ze zło-
tawych paciorek, który teraz słabo migotał na sukni widma, co sprawiło, że położywszy się
późno, spała twardo, zbyt krótko i obudziła się nieprzytomnie; dlatego nie poznała od razu
przedmiotu, który od lat już siedmiu był nie tylko jej nierozłącznym towarzyszem, ale niejako
symbolem jej życia. On, to jest ten manekin do przymierzania sukien służący a z drucianej
siatki utworzony i drugi jeszcze przedmiot: maszyna do szycia, której korba i koło słabo poły-
skiwały nad stołem środek pokoju zajmującym, była to para jej nieodłącznych towarzyszów,
chlebodawców i dobroczyńców z jednej strony, a z drugiej katów i więziennych stróżów.
Głęboką ciszę wczesnego poranku przerywały tylko dwa monotonne i nieustanne głosy:
tętent wiszącego
na ścianie, malowanym bukietem ozdobionego zegara i chrapanie kogoś
śpiącego za cienką, drewnianą ścianą, w przyległym pokoju, od którego drzwi, wąskie i ni-
skie, były na wpół otwarte. Cienka, drewniana ściana była w istocie tylko przepierzeniem, a
dwa pokoje jedną obszerną izbą na dwie nierówne części przedzieloną.
Senne, różowymi obwódkami otoczone oczy dziewczyny zwróciły się ku zegarowi i jakby
sprężyną podrzucona, usiadła ona na łóżku.
– Późno już! – zaszeptała – ach, jak późno! Zaspałam! Bardzo śpiesznie wstawać z pościeli
i ubierać się zaczęła, a gdy to czyniła, ruchy jej zdradzały naturę żywą, nerwową i którą jakiś
bicz życia do nieustannego pośpiechu przyzwyczaił. Nie zastanawiała się ani chwili nad wy-
noszonymi i dziurawymi bucikami, w które wsunęła małe i zgrabnie utoczone stopy; nie lu-
bowała się długością i połyskiem swoich ciemnopłowych włosów, które nad czołom gładko
zaczesawszy w gruby warkocz, z tyłu głowy zwinęła; od łóżka do glinianej miednicy z wodą i
od miednicy do wiszącego na ścianie lusterka przebiegała żwawo, cicho, na żadne przerwy,
spoczynki, rozmyślania nie pozwalając sobie albo potrzeby ich nie czując. Wzrost miała dość
wysoki, ruchy zgrabne, włosy piękne, ręce i stopy małe i kształtne, ale wielkie wychudzenie i
żółtawa bladość ciała nadawały jej pozór mizerny i zwiędły. Kości jej łopatek ostro sterczały
4
nad opadającą z nich czystą, lecz grubą i wszelkich ozdób pozbawioną koszulą, a ramiona
miały także zgięcia ostre i na całej swej długości cienkość jednostajną. Tak chudą będąc, naj-
lepiej nawet przez naturę stworzona kobieta ładną być nie może. Ale ona, w tej chwili przy-
najmniej, nie myślała wcale o tym, czy jest ładną. Zajmowały ją nade wszystko, pochłaniały
całkowicie wdzięki wytwornej damy bez głowy, przy dużym stole w trupiej nieruchomości
stojącej. Myjąc się, czesząc, wrzucając na siebie szarą, wełnianą spódniczkę, wciąż rzucała na
nią spieszne, ale uważne spojrzenia, aż nie skończywszy jeszcze zapinać szarego stanika na
swojej zgrabnej, ale zbyt cienkiej kibici, podbiegła ku niej i pochylając się, prostując, zbliża-
jąc się, odchodząc, przyglądać się jej zaczęła.
– Źle! – szepnęła – zupełnie źle!
W mgnieniu oka otworzyła stojące na stole pudełko i jedną ręką zapinając jeszcze guziki
stanika, drugą poczęła prędko, prędko z podłużnego papieru wysuwać szpilki i do ust je
wkładać. Była to manipulacja dość dziwna, ale z którą ona doskonale oswojoną była. Bo kie-
dy człowiek obie ręce zajęte ma robotą, gdzież umieścić on może szpilki, których co sekundę
do tej roboty potrzebuje? Naturalnie w ustach; ustawiczne bowiem chwytanie ich ze stołu lub
stołka zabierałoby wiele czasu i co gorsza, zbyt daleko rękę usuwałoby od roboty. Jest to
kwestia krawieckiego mechanizmu, w którym ona była widocznie biegłą. Z pękiem szpilek w
bladych, drobnych wargach przyklękła i zaczęła przerabiać upięcie sukni wytwornej damy.
– Oj, ta nocna robota! – sarknęła z cicha. W nocy, przy świetle lampy, wydawało się jej, że
zrobiła to bardzo ładnie; teraz zaś w układzie i sposobie opuszczania się draperii spostrzegła
różne krzywizny i niedokładności. Prostowała, poprawiała, podnosiła, opuszczała, na klęcz-
kach dokoła obchodziła wytworną damę, prawa jej ręka co chwilę nadzwyczaj szybkim ru-
chem sięgała do ust po szpilkę, zgrabna głowa z ciężkim warkoczem medytacyjnie i badaw-
czo przechylała się w różne strony, z daleka i z bliska przypatrując się dokonywanemu dziełu.
Gdy tak w zajęciu swoim pogrążona była, za oknem, kędyś w pobliżu, ozwało się silne stuka-
nie i gruby głos ludzki w sposób gwałtowny i grubiański do kogoś przemawiający. Nie zdzi-
wiło to jej wcale. Wiedziała, że to jeden z licznych jej sąsiadów, szewc Jerzy, po całonocnej
hulance pijany wraca do domu i w ten hałaśliwy sposób dobija się do drzwi swego mieszka-
nia. Stukanie to trwa zazwyczaj długo i towarzyszą mu coraz głośniejsze krzyki i łajania, bo
żona szewca, przelękniona a więcej jeszcze rozgniewana, drzwi otworzyć nie chce i nawet z
wnętrza mieszkania cienkim, ale piskliwym i donośnym głosem wzajemnie męża łajać zaczy-
na. Wszystko to nie jest zupełnie podobnym do śpiewu ptasząt, przy którym do dnia niewin-
ności i szczęścia budzą się niewinni i szczęśliwi tego świata. Toteż czoło dziewczyny klęczą-
cej przed wytworną i trupio sztywną damą bez głowy nabiera trochę ponurego wyrazu; po-
między brwiami powstaje na nim zmarszczka i przebiega je parę drgnień gniewu czy niecier-
pliwości. Od paru już lat, parę razy na tydzień słyszy ona hałaśliwe i grubiańskie kłótnie
szewca i jego żony, a potem znowu wysłuchiwać musi płaczliwych, piskliwych, nieskończe-
nie długich wyrzekań i lamentów tej ostatniej, a dotąd jeszcze oswoić się nie może z wido-
kiem mizernego, niskiego, brudnego życia tych ludzi. Jest w niej coś, jakiś instynkt porządku,
jakieś zamiłowanie fizycznej zarówno jak moralnej czystości, które widoki takie czyni jej
nieznośnymi. A teraz nad nią, nad niewysokim sufitem pokoju, w którym pracowała, rozległ
się przeraźliwy wrzask dwojga czy trojga dzieci, które jednocześnie znać obudziły się i jed-
nocześnie płakać zaczęły. Oznajmiało to znowu powstawanie ze snu nocnego licznej rodziny
Lei kramarki, która niedaleko stąd miała kramik z drobnymi wiktuałami, a której mąż od rana
do wieczora nad Talmudem siedział i oprócz tego nic więcej nie robił. Ci nie kłócili się z so-
bą, tak jak owe o kilkanaście kroków mieszkające szewcowstwo, ale w zamian mieli strasznie
wrzaskliwe dzieci i mieszkali dosłownie w kupie śmiecia, z której wyciekające, brudne jakieś
ciecze tworzyły często obrzydliwe plamy na suficie jej mieszkania. Skarżyła się na to przed
właścicielem domu, ale był to człowiek bogaty, a psycholog mierny, który na żaden sposób
zrozumieć nie mógł, co komu szkodzić mogą dziecinne wrzaski nad sufitem i mokre, ciemne
5
[ Pobierz całość w formacie PDF ]