Jeff Lindsey - Dexter 01 - Demony Dextera, Książki

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
DEMONY
.DOBREGO
DEXTERA
W przygotowaniu
JeffLindsay Dekalog dobrego Dextera
EKTERA
JEFF LINDSAY
Przekład
JAN KRASKO
AMBER
Tytuł oryginału
Darkly Dreaming Dexter
Redakcja techniczna Andrzej Witkowski
Korekta Renata Kuk Elżbieta Steglińska
Ilustracja na okładce
Copyright © The Orion Publishing Group Ltd.
Opracowanie graficzne okładki Studio Graficzne Wydawnictwa Amber
Skład Wydawnictwo Amber
Druk
Finidr, s.r.o., Ćesky Tesin
Copyright © 2004 by Jeff Lindsay. Ali rights reserved.
For the Polish edition
Copyright © 2006 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
ISBN 83-241-2592-2 978-83-241-2592-0
Warszawa 2006. Wydanie I
Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o. 00-060 Warszawa, ul. Królewska 27 tel. 62040 13,62081 62
www.wydawnictwoamber.pl
Dla Hilary, która jest dla mnie wszystkim
1
Księżyc. Cudowny księżyc. Pełny, tłusty, czerwonawy, noc jasna jak dzień i poświata, z którą spływa
na ziemię radość, radość, ochjaka radość. Radość i gromki zew tropikalnej nocy, łagodny,
jednocześnie dziki ryk wiatru szalejącego we włosach na ręku, głuche zawodzenie światła gwiazd,
zgrzytliwy krzyk migotliwie skrzącej się wody.
A wszystko to skamle i błaga, a wszystko to wzmaga żądzę. Żądza. Och, ten symfoniczny, ten
przeraźliwy wrzask tysięcy przyczajonych głosów, ten wewnętrzny krzyk, ryk całego jestestwa,
wołanie milczącego obserwatora, cichego, bezdusznego, chichoczącego potwora, bestii tańczącej na
promieniach księżyca. Głos kogoś, kto jest i nie jest mną, kto szydzi, śmieje się i odzywa, gdy jest
głodny, gdy wyje z żądzy. A żądza była teraz bardzo silna, zimna, spięta, skulona i sprężona, jak nigdy
dotąd nieodparta, zwarta i gotowa - mimo to wciąż czekała i obserwowała, a wraz z nią czekałem i
obserwowałem ja.
Czekałem i obserwowałem go od pięciu tygodni. Żądza podszczypywała mnie, poganiała i ponaglała,
żebym znowu coś upolował, żebym znalazł kolejnego, żebym go wreszcie dopadł. Od trzech tygodni
wiedziałem, że to on, że to ten, od trzech tygodni byliśmy we władzy Mrocznego Pasażera, ksiądz i ja.
 Przez trzy tygodnie walczyłem z coraz
większą presją, z żądzą, tak, z żądzą, która narastała we mnie jak wielka fala, jak olbrzymi grzywacz,
który wali się z rykiem na brzeg i zamiast cofnąć się do morza, z każdym tyknięciem zegara jasnej jak
dzień nocy jeszcze bardziej potężnieje.
Były to również dni ostrożności, dni, które poświęciłem na sprawdzanie i upewnianie się. Ale nie na
sprawdzanie księdza, nie: co do księdza nie miałem wątpliwości już od dawna. Był to czas niezbędny
do zdobycia ostatecznej pewności, że można to zrobić jak należy, czysto i schludnie, że wszystko jest
całkowicie dograne, zapięte na ostatni guzik. Przecież nie mogli mnie złapać, nie teraz. Zbyt ciężko
pracowałem, pracowałem zbyt długo, żeby coś nagle nie wypaliło. Zbyt długo i zbyt pilnie strzegłem
mojego małego, szczęśliwego życia.
Poza tym za dobrze się bawiłem, żeby raptem przestać.
Dlatego zawsze byłem ostrożny. Zawsze schludny i porządny. Zawsze przygotowany, żeby wszystko
poszło tak, jak trzeba. A kiedy już miałem całkowitą pewność, że pójdzie, analizowałem plan jeszcze
raz. Tak jak uczył mnie Harry, niech go Bóg błogosławi, ten dalekowzroczny policjant doskonały, mój
przybrany ojciec. Zawsze bądź całkowicie pewny, ostrożny i dokładny, mawiał, i już od tygodnia mia-
łem całkowitą pewność, że wszystko jest tak, jak by tego chciał. I gdy wieczorem wyszedłem z pracy,
od razu wiedziałem, że to jest to. Że to ta noc. Że jest w niej coś innego i niezwykłego. Że coś się zaraz
wydarzy, że po prostu musi.Tak jak wydarzyło się poprzednio.Tak jak wydarzy się nieraz w
przyszłości.
I tak jak tej nocy miało przydarzyć się księdzu.
Nazywał się Donovan. Uczył śpiewu w sierocińcu Świętego Antoniego w Homestead. Dzieci go
kochały. I oczywiście on kochał dzieci. Och, i to jak. Poświęcił im całe życie. Nauczył się dla nich
kreol-skiego i hiszpańskiego. Nauczył się ich piosenek. Wszystko dla nich. Wszystko, co robił, robił
dla dzieci.
Dosłownie wszystko.
Obserwowałem go tego wieczoru, tak jak obserwowałem go przez tyle wieczorów przedtem.
Widziałem, jak przystanął w drzwiach sierocińca, żeby porozmawiać z małą czarnoskórą dziewczynką,
która
za nim wyszła. Dziewczynka była bardzo drobna, tak drobna, że wyglądała najwyżej na osiem lat,
może nawet na mniej. Usiadł na stopniach i rozmawiał z nią przez pięć minut. Ona też usiadła i zaczęła
podskakiwać. Roześmiali się. Ona oparła się o niego. On pogłaskał ją po głowie. W progu stanęła
zakonnica. Patrzyła na nich przez chwilę, zanim coś powiedziała. Potem uśmiechnęła się i wyciągnęła
rękę. Dziewczynka trąciła głową ramię księdza.Ten objął ją, przytulił, wstał i pocałował ją na
dobranoc. Zakonnica roześmiała się i znowu coś powiedziała. Ksiądz jej odpowiedział.
A potem ruszył w stronę samochodu. Nareszcie: spiąłem się w sobie i zwinąłem jak sprężyna, gotów
do ataku, gdy wtem...
Nie. Jeszcze nie teraz. Cztery, pięć metrów od schodów stała furgonetka dozorcy. Gdy ksiądz Donovan
ją mijał, rozsunęły się boczne drzwiczki i z wnętrza wychynął mężczyzna z papierosem w ustach.
Wychynął, powitał go, a on oparł się o maskę i zaczęli rozmawiać.
Łut szczęścia. Znowu łut szczęścia. W noce takie jak ta zawsze miałem szczęście. Nie zauważyłem
tego mężczyzny, nie wiedziałem, że tam jest. Ale on na pewno zauważyłby mnie. Gdybym nie miał
szczęścia.
Wziąłem głęboki oddech. Powietrze wypuszczałem powoli i spokojnie, zimny jak lód. To tylko mały
drobiazg. Innych na pewno nie przeoczyłem. Zrobiłem wszystko tak, jak trzeba, tak jak poprzednio,
tak, jak należy.Wszystko musiało być dobrze.
Teraz.
Donovan ponownie ruszył do samochodu. Odwrócił się i zawołał do dozorcy. Dozorca pomachał mu
od drzwi, zgasił papierosa i wszedł do sierocińca. Zniknął. Już go nie było.
Szczęście. Znowu szczęście.
Ksiądz poszperał w kieszeni, wyjął kluczyki, otworzył drzwiczki i wsiadł.Włożył kluczyk do stacyjki.
Odpalił silnik. I nagle...
Teraz!
Usiadłem na tylnym siedzeniu i zarzuciłem mu pętlę na szyję. Jedno szybkie, śliskie, lecz jakże
cudowne szarpnięcie i zrobiona z wytrzymałej żyłki pętla zacisnęła się mocno i pewnie. Ogarnięty
paniką ksiądz zdążył tylko cicho sapnąć.
9
- Teraz jesteś mój - powiedziałem, a on zastygł w przepięknym, niemalże doskonałym bezruchu,
jakby wiele razy to ćwiczył, jakby usłyszał ten drugi głos, rechot tkwiącego we mnie obserwatora. -
Rób dokładnie to, co każę - dodałem.
Donovan wziął chrapliwy półoddech i zerknął w lusterko. Czekała tam na niego moja twarz w
jedwabnej masce, spod której widać było jedynie oczy.
 - Rozumiesz? — spytałem i jedwab zafalował mi na ustach. Ksiądz nie odpowiedział. Patrzył mi w
oczy. Szarpnąłem żyłką.
- Rozumiesz? - powtórzyłem nieco łagodniej.
Tym razem kiwnął głową. Podniósł do szyi trzęsącą się rękę, nie wiedząc, co zrobię, jeśli spróbuje
dotknąć żyłki. Siniała mu twarz. Poluźniłem pętlę.
- Bądź posłuszny, a dłużej pożyjesz — powiedziałem.
Wziął głęboki oddech. Słyszałem, jak powietrze rozrywa mu gardło. Zakaszlał i ponownie odetchnął.
Ale wciąż siedział bez ruchu, wciąż nie próbował uciekać.
I bardzo dobrze.
Ruszyliśmy. Wypełniał moje rozkazy bez wahania i bez żadnych sztuczek. Przez jakiś czas jechaliśmy
na południe, przez Florida City, a potem kazałem mu skręcić w Gard Sound Road. Poczułem, że za-
czyna się denerwować, lecz nie zaprotestował. Nie próbował się do mnie odzywać. Ręce trzymał na
kierownicy; były blade i tak mocno zaciśnięte, że sterczały mu kłykcie. Świetnie. Znakomicie.
Jechaliśmy na południe jeszcze przez pięć minut, w zupełnej ciszy, jeśli nie liczyć śpiewu opon i
wiatru, potężnej pieśni olbrzymiego księżyca, która wypełniała mi wszystkie żyły, cichego chichotu
zawsze czujnego obserwatora i coraz silniejszego, coraz bardziej dudniącego pulsu nocy.
— Skręć tu — poleciłem.
Ksiądz zerknął w lusterko i spotkaliśmy się wzrokiem. Panika próbowała wydłubać mu oczy, zedrzeć
mu twarz, rozewrzeć usta, ale...
- Skręć! - powtórzyłem i skręcił. Oklapł za kierownicą,jakby od początku się tego spodziewał, jakby
od początku na to czekał, i skręcił.
10
Droga była tak wąska, że prawie niewidoczna.Trzeba było wiedzieć, że tu jest. Ale ja wiedziałem. Ja
byłem tu przedtem. Miała cztery kilometry długości, trzy zakręty i wiła się w wysokiej trawie i między
drzewami nad małym kanałem, by skończyć się na leżącej wśród bag-nisk polanie.
Przed pół wiekiem ktoś zbudował tu dom. Znaczna część domu wciąż jeszcze stała. Sądząc po
wielkości ruin, musiał być duży. Kiedyś. Teraz miał tylko trzy pokoje i pół dachu i nie widać tu było
śladu bytności człowieka.
Nigdzie z wyjątkiem starego warzywniaka na bocznym podwórzu. Bo w warzywniaku ktoś niedawno
kopał.
- Stań - powiedziałem, gdy światło reflektorów wyłowiło z mroku rozpadające się ściany.
Donovan natychmiast mnie posłuchał. Strach sparaliżował go i wcisnął głębiej w ciało, usztywnił mu
myśli i kończyny.
— Wyłącz silnik — dodałem i od razu go wyłączył.
Zapadła głucha cisza.
Na drzewie zaświergotało coś małego i niewidocznego. Trawą poruszył wiatr. A potem zapadła cisza
jeszcze cichsza, cisza tak głęboka, że niemal zagłuszyła ryk nocnej muzyki pulsującej w moim sekret-
nym ja.
- Wysiadaj.
Ksiądz ani drgnął. Nie odrywał wzroku od warzywniaka.
Widać tam było siedem kopczyków ziemi. Ziemi czarnej w świetle księżyca. Dla niego musiała być
jeszcze czarniejsza. Mimo to wciąż ani drgnął.
Szarpnąłem żyłką i zacisnąłem pętlę mocniej, niż się spodziewał, tak mocno, że poczuł, iż tego nie
przeżyj e. Wygiął kark, wyszły mu żyły na czole i pomyślał, że zaraz umrze.
Ale nie umarł. Jeszcze nie. Owszem, miał umrzeć, ale dopiero za jakiś czas.
Żeby poczuł, jak bardzo jestem silny, otworzyłem kopniakiem drzwiczki i wywlokłem go z
samochodu. Upadł na piaszczystą ścieżkę i zaczął się tam wić jak ranny wąż. Mroczny Pasażer
wybuchnął
11
śmiechem: spodobało mi się to, dlatego z pasją odegrałem moją rolę. Postawiłem nogę na piersi
księdza i zacisnąłem pętlę.
- Musisz mnie słuchać i robić to, co każę - powiedziałem. Nachyliłem się i lekko poluźniłem żyłkę. -
Powinieneś o tym wiedzieć. To ważne.
Usłyszał mnie. W nagłym przebłysku zrozumienia poruszył oczami nabiegłymi bólem, krwią i
spływającymi na policzki łzami, poruszył nimi i gdy spotkaliśmy się wzrokiem, ujrzał wreszcie to, co
go czekało. Wreszcie to zobaczył. I pojął, że musi się odpowiednio zachowywać, że to niezmiernie
istotne. Zaczął to sobie uświadamiać.
- Wstań.
Wypełnił rozkaz powoli, bardzo powoli, nie odrywając ode mnie wzroku. Staliśmy tak długo, patrząc
sobie prosto w oczy, on i ja, jak jedna osoba, ogarnięte żądzą jestestwo, i nagle zadrżał. Podniósł rękę,
żeby dotknąć twarzy, lecz opuścił ją bezwładnie w połowie drogi.
 - Wejdź do domu - powiedziałem cicho i och, jak łagodnie. Do domu, gdzie wszystko było
przygotowane.
Spuścił oczy. Po chwili podniósł wzrok, ale nie mógł już na mnie patrzeć. Odwrócił się, lecz nagle
przystanął, ponownie ujrzawszy kopczyki czarnej ziemi w warzywniaku. Chciał na mnie spojrzeć, lecz
nie mógł, nie po tym, jak zobaczył tonące w księżycowej poświacie kurhanki.
Ruszył przed siebie, a ja trzymałem go jak na smyczy. Szedł posłusznie, ze zwieszoną głową, jak
grzeczna, potulna ofiara. Pięć stopni zniszczonych schodów, wąski taras, zamknięte drzwi. Przystanął.
Nie podniósł głowy. Nawet na mnie nie zerknął.
- Otwórz - rzuciłem miękko. Zadrżał.
- Otwórz drzwi - powtórzyłem. Lecz on nie mógł ich otworzyć.
Pochyliłem się, przekręciłem klamkę i wepchnąłem go tam kopniakiem. Potknął się, zatoczył, odzyskał
równowagę i ponownie przystanął z mocno zaciśniętymi powiekami.
Zamknąłem drzwi. I zapaliłem elektryczną lampę na podłodze tuż za progiem.
— Spójrz — szepnąłem.
12
Powoli i ostrożnie otworzył jedno oko.
Zamarł.
Czas stanął w miejscu, przynajmniej dla niego.
— Nie — powiedział.
- Tak - odparłem.
- Och, nie - powtórzył.
- Och, tak - odrzekłem.
- Nie! - krzyknął głośno i przeraźliwie.
Szarpnąłem żyłką. Krzyk momentalnie ucichł i Donovan upadł na kolana. Zaskowyczał, chrapliwie
zaskomlał i ukrył twarz w dłoniach.
- Tak - powiedziałem. - Okropne, prawda?
Zamknął oczy, zamknął je wraz z całą twarzą. Nie mógł na to patrzeć, nie teraz, nie tak.W sumie to mu
się nie dziwiłem, bo widok był naprawdę koszmarny. Świadomość tego koszmaru denerwowała mnie
od chwili, gdy zorganizowałem tę wystawę.Ale on musiał ją obejrzeć. Musiał. Nie tylko ze względu na
Mrocznego Pasażera. Musiał ją obejrzeć ze względu na samego siebie. Musiał. Musiał, lecz nie
oglądał.
- Niech ksiądz otworzy oczy - powiedziałem.
- Proszę... - zaskowyczał cicho i płaczliwie.
Bardzo się zdenerwowałem, choć nie powinienem — zimna krew, najważniejsze to zimna krew — ale
naprawdę wkurzyłem się, że jęczy tak i szlocha na widok tych okropieństw, dlatego podciąłem mu
nogi i powaliłem go na podłogę. Szarpnąłem żyłką, prawą ręką chwyciłem go za szyję i grzmotnąłem
głową, a właściwie twarzą w brudne, wypaczone deski. Pociekło trochę krwi, co jeszcze bardziej mnie
rozzłościło.
- Otwórz - syknąłem. - Otwórz oczy. Otwieraj. Ale już! I patrz! -Złapałem go za włosy i odchyliłem
mu głowę. — Rób, co mówię. Patrz. Albo odetnę ci powieki.
Zabrzmiało to bardzo przekonująco. Dlatego mnie posłuchał. I zrobił to, co kazałem. Popatrzył.
Ciężko pracowałem, żeby wszystko wyglądało tak, jak trzeba, ale cóż, musiałem radzić sobie z tym, co
miałem. Nic by z tego nie wyszło, gdyby nie zdążyły obeschnąć, najgorzej, że były takie brudne.
Większość ziemi udało mi się usunąć, ale niektóre leżały w warzywniaku
13
bardzo długo, dlatego trudno było powiedzieć, gdzie zaczynała się ziemia, a gdzie kończyło ciało. Ale
jeśli dobrze się zastanowić, nigdy się tego nie wie. Były takie brudne, takie brudne...
W sumie leżało ich tam siedem, siedem małych ciał, siedem bardzo brudnych sierotek na gumowych
prześcieradłach, które są o wiele porządniejsze od zwykłych, no i nie przeciekają. Siedem sztywnych,
prościutkich zwłok ułożonych nogami do drzwi.
I do księdza Donovana. Żeby wiedział.
Żeby wiedział, że już niedługo do nich dołączy.
- Zdrowaś Maryjo, łaski pełna... Szarpnąłem żyłką.
- Nie, nie, księże, nie teraz. Teraz chodzi o prawdę.
- Proszę... - wycharczał.
- O tak, proś mnie, błagaj. Tak jest lepiej. O wiele lepiej. - Szarpnąłem żyłką jeszcze raz.- Siedmioro?
Tylko siedmioro? Oni też błagali?
Donovan nie miał najwyraźniej nic do powiedzenia.
- Myśli ksiądz, że są tu wszystkie? Naprawdę? Tylko siedmioro? Czyżbym żadnego nie przeoczył?
— O Boże... — wychrypiał z jakże miłym dla ucha bólem.
— A jak było w innych miastach, księże? Na przykład w Fayetteville. Chciałby ksiądz o tym
 porozmawiać?
Donovan wydał zduszony szloch, ale wciąż milczał.
- Albo w East Orange. Ile ich tam było? Troje? A może jednak któreś pominąłem? Nie wiem, tak
trudno o pewność... A więc troje czy czworo, księże?
Próbował krzyknąć. Miał za bardzo ściśnięte gardło, żeby coś z tego wyszło, ale włożył w to dużo
uczucia i uczucie to zrekompensowało wyraźne niedociągnięcia techniczne. Tak więc krzyknął, a
potem upadł na twarz. Pozwoliłem mu trochę pochlipać, szarpnąłem żyłką i postawiłem go na nogi.
Chwiał się, zupełnie nad sobą nie panował. Stracił też panowanie nad pęcherzem i bardzo się ślinił.
- Błagam - wydyszał. - Nie mogłem się powstrzymać. Proszę, musi mnie pan zrozumieć...
— Ależ ja księdza rozumiem.
14
Musiał usłyszeć coś w moim głosie, w głosie Mrocznego Pasażera, który teraz przeze mnie
przemawiał, i to coś zmroziło mu krew w żyłach. Powoli podniósł głowę, spojrzał mi w oczy i zamarł
na widok tego, co w nich zobaczył.
- Rozumiem doskonale — ciągnąłem, zbliżając twarz do jego twarzy. Pokrywający ją pot zmienił się w
lód. — Bo widzi ksiądz, ja też nie mogę się powstrzymać.
Staliśmy teraz bardzo blisko siebie, niemal się dotykaliśmy i nagle miałem dość bijącej z niego ohydy.
Zacisnąłem pętlę i ponownie go podciąłem. Runął na podłogę.
- Ale dzieci? - rzuciłem. - Nie mógłbym tego zrobić dzieciom. Nigdy. — Postawiłem mój czysty but
na jego głowie i przygniotłem mu twarz do podłogi. — W przeciwieństwie do ciebie, księże. Nigdy nie
zabijam dzieci. Szukam takich jak ty.
- Kim jesteś? - wyszeptał.
- Początkiem - odparłem. - Początkiem i końcem wszechrzeczy. Twoim antystwórcą, księże.
Strzykawkę miałem przygotowaną, dlatego igła weszła w szyję tak, jak powinna, pokonując lekki opór
zesztywniałych mięśni i nie musząc pokonywać żadnego oporu ze strony księdza. Wcisnąłem tłok,
opróżniłem zbiorniczek i Donovana szybko wypełnił czysty, błogi spokój. Minęło kilka sekund, ledwie
kilka sekund i zachwiała mu się głowa, i spojrzał na mnie nieprzytomnie.
Czy mnie widział? Czy widział moje podwójne gumowe rękawice, starannie zapięty kombinezon i
obcisłą, jedwabną maskę? Czy naprawdę mnie widział? A może działo się to w innym pokoju, w po-
koju Mrocznego Pasażera, schludnym, nieskazitelnie czystym, pomalowanym na biało przed dwoma
dniami, starannie zamiecionym, wymytym, odskrobanym, wyszorowanym i wysprejowanym? A czy
widział stół? Tam, pośrodku pokoju z oknami uszczelnionymi grubymi, gumowymi prześcieradłami,
dokładnie pośrodku, pod zwisającymi z sufitu lampami - czy wreszcie zauważył ten prowizoryczny
stół, białe pudła z workami na śmieci, butelki z chemikaliami, krótki rząd pił i noży? Czy w końcu
zobaczył tam mnie?
15
A może wciąż widział te brudne grudy na podłodze, siedem podłużnych grud, siedem i Bóg wie ile
jeszcze? I czy wreszcie zobaczył siebie samego, czy zobaczył, jak rozkłada się w warzywniaku tak
samo jak one?
Nie, oczywiście, że nie. Nie mógł tego zobaczyć. Nie pozwalała mu na to wyobraźnia. I nic dziwnego.
Bo przecież wiedziałem, że w przeciwieństwie do dzieci, z których zrobił coś ohydnego, on się w tę
ohydę nie zmieni. Że nigdy bym do tego nie dopuścił i nie dopuszczę. Że nie jestem taki jak on, że
jestem potworem innego rodzaju.
Że jestem potworem porządnym.
Bycie schludnym i porządnym wymaga oczywiście czasu, ale jest tego warte. Warte, bo zadowala
Mrocznego Pasażera, bo na długo go ucisza. Tak, warto jest robić to czysto i porządnie. Usunąć z tego
świata jeszcze jedną kupę brudu. Kilka starannie zapakowanych toreb, kilka worków na śmieci i ten
mały zakątek świata będzie miejscem czystszym i szczęśliwszym. Lepszym.
Zostało mi osiem godzin. I żeby zrobić to tak, jak należy, potrzebowałem wszystkich ośmiu.
Przywiązałem go do stołu taśmą samoprzylepną, rozciąłem mu ubranie i go rozebrałem. Z
czynnościami przygotowawczymi uporałem się bardzo szybko: mycie, golenie, wygładzanie
wszystkiego tego, co nieporządnie sterczało. Jak zwykle poczułem to cudowne, powoli narastające
napięcie, to ogarniające całe ciało pulsowanie.Wiedziałem, że będzie tak narastało przez cały czas,
narastało i unosiło mnie ze sobą do samego końca, do chwili, gdy żądza i ksiądz Donovan odpłyną
razem na cofających się do morza falach.
Tuż zanim przystąpiłem do poważnej pracy, otworzył oczy. Już nie było w nich strachu; to się czasem
zdarza. Spojrzał na mnie i poruszył ustami.
- Co? - spytałem i nachyliłem się nad nim. - Nie słyszę.
Cicho odetchnął. Powoli i spokojnie wypuścił powietrze, powtórzył to, co powiedział przedtem i
ponownie zamknął oczy.
— Nie ma za co — odparłem i zabrałem się do roboty.
  [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • mexxo.keep.pl