Jerofiejew Wieniedikt - Moskwa - Pietuszki, kulturoznawstwo
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Wieniedikt Jerofiejew
MOSKWA PIETUSZKI
Przełożyła BARBARA DOHNALIK
WADIMOWI TICHONOWOWI
Mojemu kochanemu pionierowi te tragiczne stronice poświęca autor
Od Wydawcy
Przekład niniejszy dokonany został na podstawie rosyjskojęzycznego wydania
„Moskwy-Pietuszek”,
opublikowanego przez YMCA-PRESS w 1981 roku w Paryżu. Autorka
tłumaczenia uwzględniła poprawki i uzupełnienia naniesione do tego wydania przez
Wieniedikta Jerofiejewa w kwietniu 1989 roku.
Pierwsze wydanie w języku polskim ukazało się w 1976 roku w Londynie nakładem
wydawnictwa „Kontra” w przekładzie Niny Karsov i Szymona Szechtera. Polski czytelnik miał
okazję zetknąć się do tej pory jedynie z tym tłumaczeniem - w wydaniach i przedrukach
dokonanych przez Niezależną Oficynę Wydawniczą „Nowa”, Międzyzakładową Strukturę
„Solidarność” - „V”.
Wyjaśnienie autora
Pierwsze wydanie
Moskwy-Pietuszek,
z uwagi na to, iż był to jeden egzemplarz,
rozeszło się szybko. Od tamtej pory spotykałem się z mnóstwem zarzutów pod adresem
rozdziału „Sierp i Młot - Karaczarowo”, zresztą zupełnie niesłusznie. We wstępie do
pierwszego wydania uprzedzałem wszystkie panienki, że rozdział „Sierp i Młot-Karaczarowo”
należy pominąć nie czytając, ponieważ po zdaniu „I niezwłocznie wypiłem” następuje półtorej
strony najczystszych przekleństw; w całym tym rozdziale nie ma ani jednego cenzuralnego
słowa z wyjątkiem zdania „I niezwłocznie wypiłem”. Tym rzetelnym wyjaśnieniem
osiągnąłem jedynie to, że wszyscy czytelnicy, a zwłaszcza dziewczyny, od razu łapali za
rozdział „Sierp i Młot - Karaczarowo”, nawet nie czytając poprzednich rozdziałów, nie czytając
nawet zdania „I niezwłocznie wypiłem”. Z tej przyczyny uznałem za niezbędne w drugim
nakładzie usunąć z rozdziału „Sierp i Młot - Karaczarowo” wszystkie znajdujące się tam
nieprzyzwoitości. Tak będzie lepiej, dlatego że, po pierwsze, zaczną mnie czytać po kolei, a po
drugie, nie będą się czuli dotknięci.
W. Jer.
Moskwa
W drodze na dworzec Kurski
Wszyscy gadają: Kreml, Kreml. Od wszystkich o nim słyszałem, ale nigdy nie udało mi
się go zobaczyć. Który to już raz (bodaj tysięczny), spity lub kompletnie skacowany,
przemierzałem Moskwę z północy na południe lub z zachodu na wschód, od krańca do krańca,
na przestrzał i jak popadło - i ani razu nie widziałem Kremla.
Otóż wczoraj również go nie zobaczyłem - a przecież kręciłem się w pobliżu przez cały
wieczór, i to wcale nie tak bardzo zalany: jak tylko trafiłem na dworzec Sawiełowski, wypiłem
na początek szklankę żubrówki, ponieważ wiem z doświadczenia, iż w charakterze porannego
klina ludzie nic lepszego jeszcze nie wymyślili.
Tak. Szklanka żubrówki. A potem - na Kalajewskiej - druga szklanka, tyle że już nie
żubrówki, lecz kolendrówki. Jeden mój znajomy opowiadał, że kolendrówka wpływa na
człowieka antyhumanitarnie, to znaczy, wzmacnia wszystkie członki, a osłabia duszę. Ze mną
było nie wiadomo dlaczego odwrotnie, to znaczy dusza mi w najwyższym stopniu okrzepła, a
członki osłabły, ale uważam, że to też jest niehumanitarne. I dlatego od razu tam, na
Kalajewskiej, doprawiłem się jeszcze dwoma kuflami żygulewskiego piwa i walnąłem z gwinta
białego deserowego.
Spytacie oczywiście: a dalej, Wieniczka, a dalej - co potem piłeś? Otóż sam dokładnie
nie wiem, co piłem. Pamiętam, że na ulicy Czechowa wypiłem dwie szklanki myśliwskiej. Ale
przecież nie mogłem przeciąć Sadowego Kolca, nic nie wypiwszy? Nie mogłem. To znaczy, że
jeszcze coś piłem.
Potem ruszyłem do centrum, dlatego że ze mną jest zawsze tak: kiedy szukam Kremla,
niezmiennie trafiam na dworzec Kurski. Przecież właściwie i tak musiałem iść na Kurski, a nie
do centrum, ale mimo wszystko skierowałem się w stronę centrum, żeby chociaż raz popatrzeć
na Kreml: przecież to wszystko jedno, myślę, żadnego Kremla i tak nie zobaczę, a trafię prosto
na Kurski.
Chce mi się teraz prawie płakać ze wstydu. Nie dlatego oczywiście, że wczoraj jednak
nie trafiłem na Kurski. (To głupstwo - nie udało się wczoraj - uda się dzisiaj.) No i oczywiście
nie dlatego, że ocknąłem się nad ranem w jakiejś nieznanej klatce schodowej (jak się okazało,
usiadłem sobie wieczorem na schodku, według obliczeń - czterdziestym od dołu, przytuliłem
do serca walizeczkę i tak usnąłem). Nie, nie dlatego mi wstyd. Oto dlaczego się wstydzę:
dopiero co obliczyłem, że po drodze z ulicy Czechowa do owej klatki schodowej przepiłem
jeszcze sześć rubli - ale co i gdzie piłem? w jakiej kolejności? czy z przyjemnością, czy bez?
Tego nikt nie wie i teraz już nigdy się nie dowie. Do tej pory przecież nie wiem, czy car Borys
zamordował carewicza Dymitra czy na odwrót?
Co to była za klatka, dotąd nie mam zielonego pojęcia; ale tak być powinno. Właśnie
tak. Wszystko na świecie powinno toczyć się powoli i nieprawidłowo, żeby człowiek nie mógł
być z siebie dumny, żeby był smutny i zagubiony.
Wyszedłem na dwór, kiedy było już jasno. Wszyscy wiedzą, wszyscy ci, którzy w
zamroczeniu trafiali do klatek schodowych i wyłaniali się z nich o świcie - wszyscy wiedzą,
jaki ciężar dźwigałem w sercu, schodząc po tych czterdziestu stopniach, a następnie wyniosłem
na dwór.
- To nic, to nic - powiedziałem sobie - nic, nic. Otóż i apteka, widzisz? A tam znów jakiś
pedryl w brązowej kurtce szlifuje bruki. To też widzisz. No właśnie, uspokój się. Wszystko
idzie jak należy. Jeśli chcesz iść w lewo, Wieniczka, idź w lewo, do niczego cię nie zmuszam.
Jeżeli chcesz iść w prawo - ruszaj w prawo.
Poszedłem w prawo, chwiejąc się lekko z zimna i zgryzoty, tak, z zimna i zgryzoty.
Och, to poranne brzemię na sercu! Och, ta iluzoryczność nieszczęścia! Ten fatalizm! I czegóż
więcej w tym brzemieniu, którego nikt jeszcze nie nazwał właściwym imieniem? Czego w nim
więcej: paraliżu czy mdłości? Załamania nerwowego czy śmiertelnej tęsknoty gdzieś tam pod
sercem? A jeżeli wszystkiego jest po równo, to czego w tym czymś więcej: letargu czy
dreszczy?
To nic, to nic - mówiłem sobie - zasłoń się - od wiatru i idź powolutku i oddychaj
rzadko, jak najrzadziej. Oddychaj tak, żeby nogi nie uginały się w kolanach. I idź
dokądkolwiek. Wszystko jedno dokąd. Jeśli nawet pójdziesz w lewo - trafisz na Kurski, jeśli
prosto - też na Kurski, tak czy owak. Dlatego idź w prawo, żeby trafić tam na pewniaka. O,
daremny trudzie!
O, efemeryczności! O, najbardziej bezsilna i haniebna poro w życiu mojego narodu -
poro od świtu do otwarcia sklepów! Iluż to siwych włosów przysporzyłaś nam wszystkim
niepotrzebnie, nam, bezdomnym i udręczonym szatynom! Idź, Wieniczka, idź!
Moskwa
Plac przed dworcem Kurskim
No cóż, wiedziałem, co mówię: pójdziesz w prawo - bez wątpienia trafisz na Kurski.
Nudno ci było w tych zaułkach, Wieniczka, zapragnąłeś ruchu, hałasu - no więc masz...
- Daj spokój - opędzałem się sam od siebie. - Alboż ten twój ruch jest mi potrzebny?
Albo twoi ludzie są potrzebni? Wszak nawet Odkupiciel mówił, i to nawet swojej rodzonej
matce, tak: „Co mnie i tobie, niewiasto?” A więc tym bardziej co mnie - co mnie do tych
rozgorączkowanych i obrzydłych ludzi?
Lepiej oprę się o filar i zamknę oczy, żeby mniej mdliło...
-
Oczywiście, Wieniczka, oczywiście
- zaśpiewał ktoś na wysokościach łagodnie,
tkliwie. -
Zamknij oczy, żeby cię mniej mdliło.
O! Poznaję! To znów oni. Aniołowie Pańscy! To znów wy?
-
Ależ oczywiście, że my.
- I znów tak łagodnie, tkliwie...
- Wiecie co, aniołowie? - spytałem równie czule.
-
Co?-
ozwali się aniołowie.
- Tak mi ciężko...
-
Tak, wiemy, że ci ciężko -
zaśpiewali aniołowie. -
Pospaceruj sobie, będzie ci lżej, za
pół godziny otworzą sklep: wódka jest tam co prawda od dziewiątej, ale czerwone możesz
dostać od razu...
-
Czerwone?
-
Czerwone
- powtórzyli śpiewnie aniołowie Pańscy.
- Zimne?
-
Zimne, oczywiście...
O! Jakże byłem wzruszony!
- Mówicie: pospaceruj, pospaceruj, będzie ci lżej. A przecież nawet chodzić mi się nie
chce... Sami wiecie, co znaczy chodzić w takim stanie!...
Aniołowie milczeli chwilę. A potem znów zaśpiewali:
-
Wiesz co, wstąp do restauracji dworcowej. Może tam coś będzie. Wczoraj wieczorem
był kseres. Nie mogli przecież wypić całego kseresu w ciągu jednego wieczoru...
- Tak, tak, tak. Pójdę. Zaraz pójdę i zobaczę. Dzięki wam, aniołowie.
A oni znów ozwali się łagodnym chórem:
- Na zdrowie, Wierna...
A potem:
- Nie warto...
Jacyż oni mili!... No cóż... Iść to iść. I jak dobrze, że wczoraj wieczorem kupiłem
prezenty, nie mogę przecież jechać do Pietuszek bez prezentów. Do Pietuszek bez upominków
za nic nie można jechać. To aniołowie przypomnieli mi o nich, dlatego że ci, dla których je
kupiłem, sami przypominają aniołów. Dobrze, że kupiłem... A kiedyś ty je wczoraj kupił?
Przypomnij sobie... idź i po drodze sobie przypomnij...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]