Jerzy Kosinski - Malowany ptak, !!! 2. Do czytania, ELITARNE KSIĄŻKI

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Jerzy KosińskiMalowany ptakPrzełożył Tomasz MirkowiczPamięci mojej żony, Mary Hayward Weirbez której nawet przeszłoćstraciłaby sensi tylko Bóg , jedenw swoim pomylunkuwiedział, że to istotyinnego gatunkuMajakowski1.Jesieniš 1939 roku, w pierwszych tygodniach drugiej wojny wiatowej, rodzice szecioletniego chłopca z dużego wschodnioeuropejskiego miasta wysiali go do odległej wioski, aby tam - podobnie jak tysišce innych dzieci - znalazł bezpieczne schronienie.Pewien człowiek, który udawał się na wschód, zgodził się, za sowitym wynagrodzeniem, umiecić dziecko u chłopskiej rodziny. Nie majšc innego wyjcia, rodzice powierzyli mu syna.Wysyłajšc syna na wie, byli przekonani, że włanie w ten sposób mogš mu najlepiej zapewnić przetrwanie. Ze względu na antyhitlerowskš działalnoć ojca chłopca w okresie międzywojennym sami również musieli się ukrywać, aby uniknšć zesłania na roboty do Niemiec lub uwięzienia w obozie koncentracyjnym. Chcieli uchronić syna od tych niebezpieczeństw i mieli nadzieję, że z czasem znów się połšczš.Jednakże bieg wypadków udaremnił ich plany. W zamieszaniu spowodowanym wojnš i okupacjš oraz cišgłymi przesiedleniami ludnoci stracili kontakt z człowiekiem, który ulokował dziecko na wsi. Musieli liczyć się z tym, że nigdy nie odnajdš syna.Kobieta, która wzięła do siebie chłopca, umarła dwa miesišce póniej. Od tej chwili wędrował samotnie od wioski do wioski; czasem udzielano mu schronienia, czasem go odpędzano.Wsie, w których przyszło mu spędzić następne cztery lata, różniły się pod względem etnicznym od jego miejsca urodzenia. Tubylcza ludnoć, odizoloŹwana od wiata, pozbawiona dopływu wieżej krwi, miała jasnš cer ę, jasne włosy i niebieskie albo szare oczy. Chłopiec był ciemnowłosy, czarnooki i niady. Posługiwał się językiem warstwy wykształconej, prawie niezrozumiałym dla wieniaków ze wschodu.Uważano go za przybłędę, Cygana lub Żyda, a udzielanie schronienia Cyganom i Żydom, zaŹmykanym w gettach i obozach zagłady, narażało jednostki i społecznoci na najsroższe kary ze strony Niemców.Wioski w tej okolicy były zapomniane przez wieki. Niedostępne, położone daleko od orodków miejskich, znajdowały się w jednym z najbardziej zacofanych obszarów Europy Wschodniej. Nie istniały tam szkoły i szpitale, nie znano elektryczŹnoci, a mosty i brukowane drogi stanowiły rzadŹkoć. Mieszkańcy niewielkich osad żyli tak samo jak ich przodkowie. Wioski toczyły wanie o dostęp do rzek, lasów i jezior. Jedynym prawem było prastare prawo silnych i bogatych do narzucania swojej woli słabym i ubogim. Ludnoć, podzielonš na katolickš i prawosławnš, łšczyła tylko wyjštŹkowa zabobonnoć oraz niezliczone choroby, nęŹkajšce zarówno wieniaków jak i zwierzęta.Tutejsi chłopi byli ciemni i okrutni, choć nie z własnej winy. Ziemia była marna, klimat surowy. Rzeki, z których ryby wybrano niemal doszczętnie, często wylewały na pastwiska i pola, przemieniajšc je w bagna. Znacznš powierzchnię zajmowały rozlegle moczary i trzęsawiska, a gęste lasy od niepamiętnych czasów zapewniały schronienie banŹdom buntowników i przestępców.Niemiecka okupacja tylko pogłębiła nędzę i zacofanie regionu. Wieniacy musieli oddawać pokanš częć swoich mizernych plonów to wojsŹkom okupanta, to partyzantom. Odmowa mogła spowodować karny najazd na wioskę, po którym z domostw pozostawały jedynie dymišce zgliszcza.Mieszkałem w chacie Marty, oczekujšc, że lada dzień, lada chwila, zjawiš się po mnie rodzice. Płacz nie przynosił ukojenia, a Marta nie zwracała uwagi na moje pochlipywanie.Była stara i tak zgarbiona, jakby usiłowała przełamać się wpół, lecz nie dawała rady. Jej długie włosy, nie znajšce grzebienia, splatały się w niezliczone kołtuny, których nie sposób było rozczesać. Nazywała je czarcimi warkoŹczami. Gniedziły się w nich złe moce, które - skręcajšc je ciasno - przyprawiały jš o zanik pamięci.Kutykała, wsparta na sękatym kiju, mamŹroczšc do siebie w mowie, której prawie nie rozumiałem. Twarz miała drobnš, zwiędłš, poŹkrytš siatkš zmarszczek, skórę czerwonobršzowš niczym jabłko zbyt długo trzymane w piecu.Zgrzybiałe ciało trzęsło się, jakby targały nim wewnętrzne wichry; palce kocistych ršk, o staŹwach wykręconych reumatyzmem, ani na chwilę nie przestawały dygotać, a głowa na długiej, chudej szyi, kiwała się na wszystkie strony.Staruszka wzrok miała słaby. Spozierała na wiatło przez osadzone pod krzaczastymi brwiami wšskie szparki, podobne do bruzd w zaoranej ziemi. Z kšcików oczu wiecznie sšczyły się łzy, które - spływajšc po policzkach głębokimi wyŹżłobieniami - łšczyły się z nitkami luzu zwisaŹjšcymi u nosa oraz pęcherzykami liny cieknšcej z ust. Chwilami Marta przypominała mi starš, całkowicie przegniłš zielonoszarš purchawkę, czekajšcš, aż ostatni powiew wiatru wydmucha z niej czarny, suchy pył.Poczštkowo lękałem się jej i zamykałem oczy, kiedy się do mnie zbliżała. Czułem wtedy bijšcy od niej przeraliwy smród. Zawsze spała w ubraŹniu. Twierdziła, że stanowi ono najlepszš ochronę przed setkami chorób, jakie podmuch wieżego powietrza może wwiać do chaty.Ażeby zachować zdrowie, mówiła, człowiek powinien się myć nie częciej niż dwa razy do roku, na Boże Narodzenie i na Wielkanoc, lecz nawet wówczas tylko pobieżnie, bez zdejmowania odzieży. Ciepłej wody używała jedynie po to, żeby ulżyć obolałym nogom - stopy jej poŹkrywały bowiem niezliczone guzy i odciski, a pazŹnokcie miała powrastane. Moczyła nogi zwykle raz lub dwa razy na tydzień.Często głaskała mnie po głowie drżšcymi, starczymi rękami podobnymi do grabi. Zachęcała mnie, żebym bawił się na podwórzu i zaprzyjanił ze zwierzętami domowymi.Z czasem pojšłem, że zwierzęta te wcale nie sš tak grone, jak mi się wydaje. Przypomniałem sobie bajki, jakie czytała mi o nich niania. Miały własne życie, kochały się i sprzeczały, wiodły dyskusje w swoim niezrozumiałym dla ludzi języku.Kury tłoczyły się w kurniku, rozpychajšc się, aby dostać do ziarna, które im sypałem. Jedne przechadzały się parami, inne dziobały słabsze towarzyszki albo kšpały się samotnie w kałużach pozostałych po deszczu, lub też, stroszšc pióra niczym elegantki, zasiadały na jajkach i szybko zasypiały.Niezwykłe rzeczy działy się w zagrodzie. Z jajek wykluwały się żółte i czarne pisklęta, wyglšdajšce jak małe żywe jajeczka na cienkich nóżkach. Pewnego razu samotny gołšb przyłšczył się do stada. Przyjęto go z wyranš wrogociš. Kiedy wylšdował na podwórzu, trzepoczšc skrzydłami i wzbijajšc tumany pyłu, kury rozpierzchły się w popłochu. A gdy zaczšł się do nich zalecać, gruchajšc gardłowo i zbliżajšc się drobnymi kroczŹkami, patrzyły na niego z góry i z pogardš. Ilekroć się przysuwał, umykały gdaczšc przeraliwie.Którego dnia, kiedy gołšb jak zwykle usiłoŹwał się zaprzyjanić z kurami i kurczętami, z chmur oderwał się niewielki czarny kształt. Kury czmychnęły z wrzaskiem do obory i kurŹnika. Czarna kula spadała na stado jak kamień. Tylko gołšb nie miał gdzie się skryć. Zanim zdšżył rozpostrzeć skrzydła, silny ptak z ostrym, zakrzywionym dziobem przydusił go do ziemi i zadał pierwszy cios. Pióra gołębia pokryły się cętkami krwi. Marta wybiegła z chaty wymachuŹjšc kijem, ale jastrzšb odfrunšł bez przeszkód, unoszšc w dziobie zwiotczałe ciało ofiary.W niewielkim, szczelnie ogrodzonym kamieŹniami ogródku, Marta trzymała węża. lizgał się poród lici, wywijajšc rozwidlonym językiem niby sztandarem na defiladzie wojskowej. wiat był mu całkiem obojętny; nie wiedziałem, czy mnie w ogóle dostrzega.Pewnego razu wšż ukrył się w norze głęboko pod mchem i tkwił w niej bardzo długo bez jedzenia i picia, uczestniczšc w tajemniczych misteriach, o których nawet Marta nie chciała nic mówić. Kiedy się wyłonił, głowa błyszczała mu jak naoliŹwiona liwka. Nastšpiło niezwykłe widowisko. Najpierw wšż popadł w bezruch; jedynie powolne dreszcze przebiegały po jego zwiniętym ciele. Potem wysunšł się niespiesznie ze starej skóry, stajšc się jakby szczuplejszy i młodszy. Nie wymachiwał językiem; miałem wrażenie, że czeka, aż nowa skóra mu stwardnieje. Stara, na wpół przezroczysŹta, leżała porzucona; spacerowały po niej z lekcewaŹżeniem muchy. Marta podniosła jš z czciš i ukryła głęboko. Taka skóra posiadała ważne właciwoci lecznicze, ale staruszka owiadczyła, że jestem za młody, aby zrozumieć ich charakter.W zdumieniu obserwowalimy przedziwnš transformację. Marta wyjaniła mi, że dusza ludzka w podobny sposób porzuca ciało i wzlaŹtuje do stóp Pana Boga. Kiedy znużona długš podróżš dociera do celu, Pan Bóg ujmuje jš w Swoje ciepłe dłonie, ożywia Swym oddechem, po czym albo przemienia w rajskiego anioła, albo stršca do piekieł, skazujšc na wieczne męki w ogniu.Często odwiedzała chatę mała ruda wiewiórŹka. Najadłszy się do syta, wykonywała na poŹdwórzu osobliwy taniec; biła ogonem ziemię, tarzała się i skakała, popiskujšc cichutko i siejšc popłoch wród kur i gołębi.Przychodziła do mnie codziennie, siadała mi na ramieniu, łaskotała mnie pyszczkiem w ucho, szyję, policzki, targała mi łapkami włosy. Po zabawie znikała, wracajšc do lasu oddzielonego od chaty polem.Pewnego dnia, słyszšc jakie głosy, pobiegłem na pobliskie wzniesienie. Ukryty w krzakach z przerażeniem ujrzałem, że gromada wyrostków goni wiewiórkę przez pole. Pędzšc jak oszalała, usiłowała dotrzeć bezpiecznie do lasu. Wyrostki rzucały przed niš kamienie, żeby odcišć jej drogę. Stworzonko słabło; jego skoki stawały się coraz krótsze i wolniejsze. W końcu łobuzom udało się osaczyć wiewiórkę, ale nadal broniła się dzielnie, kšsajšc ich ostrymi zšbkami. Wtedy, pochyliwszy się nad niš, polali jš jakim płynem. PrzeczuwaŹjšc, że zaraz zdarzy się co strasznego, zastanaŹwiałem się rozpaczliwie, jak mogę pomóc mojej małej przyjaciółce. Ale było już za póno.Jeden z wyrostków wyjšł z zawieszonej na ramieniu puszki rozżarzo... [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • mexxo.keep.pl