Jerzy Siewierski - Zemsta zza grobu, ►Dla moli książkowych, Pokój na wieży - Opowieści wampiryczne

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Jerzy Siewierski
Zemsta zza grobu

Wczesną wiosną roku 182… młody sir Robert Mac Pherson przybył do zamku w Haloven
Hill. Na progu zamczyska przed bramą witała go cała służba i wszyscy domowi. Przewodził
im stary Douglas Dunwell, burgrabia, oddany sługa domu Mac Phersonów, totumfacki sir
Johna – ojca młodego dziedzica. Sir John zmarł nagle przed miesiącem. Jego zwłoki spoczęły
w grobowcu rodzinnym. Przez kilka tygodni nie było na zamku pana i siłą rzeczy w ręku
Douglasa spoczęły wszystkie sprawy związane z zarządzaniem służbą i włościami. Teraz
siwiutki jak gołąbek stary Douglas łyknąwszy sobie dla kurażu kwaterkę jałowcówki, której
był wielkim zwolennikiem, czekał niecierpliwie na przybycie młodego dziedzica, aby w jego
ręce złożyć swe przejściowe rządy oraz sprawozdanie o tym, jak sobie poczynał w ciągu tych
niewielu tygodni.
Młody sir Robert od kilku lat bawił na studiach w niemieckich uniwersytetach i nie był
obecny przy śmierci i na pogrzebie swego ojca, którego w pełni sił i zdrowia powalił
niespodziewany atak apopleksji. Stary Douglas rozmiłowany był w młodym paniczu. To on,
kiedy sir Robert był jeszcze małym pacholęciem, uczył go trzymać się na koniu, polować na
króliki we wrzosowiskach otaczających zamek, opowiadał mu stare baśnie, gadki i legendy
i nauczał odwiecznych góralskich pieśni przekazywanych w klanach z pokolenia na
pokolenie. Przyodziany w odświętny tartan swojego klanu, wdziewany z rzadka, tylko
z jakiejś niezwykle ważnej okazji, oczekiwał niecierpliwie na młodego pana, którego nie
widział od tak dawna.
Nie on jeden czekał na sir Roberta i nie tylko wyglądali nowego dziedzica słudzy
i dzierżawcy. Oczekiwał też go stary Joseph McCullan, który mimo że nosił już na sobie
ósmy krzyżyk i słabował na nogi, na wieść o spodziewanym przybyciu sir Roberta porzucił
wygrzane miejsce przy kominie i pokuśtykał na gościniec wiodący z Edynburga.
Klął strasznie, bo go paliła podagra, ale nie zwracając uwagi na te cierpienia, wsparty na
kosturze sterczał przy gościńcu. Około południa doczekał się wreszcie.
Od Edynburga, przedzierając się przez welony mgieł i oparów, ukazał się czarny powóz
zmierzający w kierunku zamku. Spłoszone turkotem kół i parskaniem koni wrony poderwały
się z głośnym krakaniem z przydrożnego drzewa, a zaraz potem staremu McCullanowi
mignęła przed oczami za okienkiem powozu blada, szlachetna twarz młodego dziedzica
Haloven Hill.
Na jej widok twarz starca wykrzywił grymas straszliwej nienawiści. Wsparty na kosturze
żegnał złowieszczym spojrzeniem oddalający się powóz i słał za nim najwymyślniejsze
przekleństwa.
Sir Robert nawet nie zauważył starca wspartego o kostur. Minął go obojętnie wypatrując
w oddali siedziby swoich przodków, do której wracał po latach nieobecności. A kiedy
wreszcie, gdy mgły się na chwilę rozstąpiły, dojrzał majestatyczną, groźną sylwetkę
starodawnej budowli, łzy głębokiego wzruszenia zakręciły się mu pod powiekami...
Cóż to było za powitanie! Stary Douglas, drżący ze wzruszenia, skłonił mu się pierwszy
do nóg i ucałował z należnym szacunkiem dłonie swego pana, a reszta służby idąc jego
przykładem przyklękła i kornie chyląc głowy oddała należny hołd dziedzicowi. Czterech
muzykantów, których stary Douglas na tę okazję ze wsi sprowadził, dęło w kobzy, ile im tchu
w piersiach starczało, a psy domowe, tak zawsze nieufne wobec obcych, wiedzione
niezawodnym instynktem rozpoznały w przybyszu nowego pana i rozpłaszczone potulnie do
ziemi przypełzły do jego nóg, skomląc radośnie i wywijając ogonami...
Wielkie rozrzewnienie odmalowało się na bladej twarzy sir Roberta. Serdecznie uścisnął
starego Douglasa, podjął go z ziemi i ucałował w czoło. Służbie i dzierżawcom łaskawie
podał rękę do ucałowania, a potem głaskał po przyjaźnie nadstawionych łbach łaszące się
u jego kolan psy.
W końcu przemówił do zebranych:
– Jestem wielce rad, że was mogłem znowu w zdrowiu szczęśliwie zobaczyć. Służyliście
wiernie mojemu ojcu i wierzę, że mnie również tak samo służyć będziecie. Ja wam za to
uroczyście przyrzekam, że będę dla was panem dobrym i wyrozumiałym. Otoczę was swoją
przyjaźnią i opieką tak samo, jak to od wieków moi przodkowie czynili wobec swoich
poddanych. Tak mi czynić dopomóż, Panie Boże wszechmocny!
Słysząc te łaskawe słowa słudzy i dzierżawcy rozjaśnili swoje oblicza. Huknęły gromkie
wiwaty, a kobziarze z jeszcze większym zapałem dmuchnęli w dudy.
Wieczorem w sklepionej zamkowej sieni odbyła się wielka uczta na powitanie nowego
dziedzica. Wyprawił ją stary Douglas, który już od dni wielu przygotowywał się na tę okazję.
Rozpalono suty ogień w wielkim kominie. Na ławach wokół dębowego stołu zasiedli
dzierżawcy. Sir Robert spoczął na honorowym miejscu i jemu pierwszemu służący podawali
mięsiwa na srebrnej zastawie i w pierwszej kolejności napełniali przednim trunkiem
kryształowy puchar. Douglas kazał wytoczyć na tę okazję z najgłębszej piwnicy zamkowego
lochu beczułkę najstarszej whisky i beczkę najprzedniejszego wina sprowadzonego
z Hiszpanii jeszcze przez dziada sir Roberta.
Początkowo milczano przy stole, bo dzierżawcy byli onieśmieleni obecnością swojego
pana, lecz powoli widząc jego niezmienną ku nim łaskawość i podochoceni trunkami zaczęli
się weselić, a pod wysokie gotyckie sklepienie buchnął wesoły gwar ludzkich głosów
przemieszany ze szczękiem sztućców i dzwonieniem pucharów.
Kiedy stary Douglas patrzył na ten obraz pogodny, kiedy dostrzegał radość promieniującą
ze szlachetnego oblicza sir Roberta i oglądał rozradowane twarze dzierżawców, serce mu
rosło, a poczucia błogiej szczęśliwości nie mącił nawet cień złowieszczego przeczucia
okropnych wypadków, które niebawem miały się wydarzyć.
Nie wiedział starzec nieszczęsny, że to ostatnia tak wesoła w Haloven Hill biesiada, bo za
niewiele już miesięcy ponure zamczysko zmieni się na zawsze w dom żałoby! Gdyby
przeczuwał, co się stać miało, z pewnością serce by mu pękło z bezsilnej rozpaczy...
Ale nie uprzedzajmy wypadków...
Ucztowano długo. A kiedy już wszystko zjedzono co było do zjedzenia i wypito co
przeznaczono do wypicia, a twarze biesiadników poczęły wyrażać niejakie zmęczenie,
Douglas dał znak, by goście złożywszy swe uszanowanie gospodarzowi wynieśli się do
swych domów.
A kiedy wszyscy obcy zamek już opuścili, Douglas zaprowadził swego pana do komnaty
we wschodnim skrzydle, która odtąd stać się miała jego sypialnią. Ucałowawszy jeszcze raz
rękę sir Roberta pozostawił go samotnie życząc, by pierwsza noc po tak długiej przerwie
spędzona pod dachem siedziby przodków przyniosła mu spokojne i szczęśliwe sny.
Sir Robert pozostał więc sam, tylko z psem imieniem Medor, który kiedyś jeszcze
szczenięciem będąc towarzyszył pacholęcym zabawom sir Roberta. Rozpoznawszy dziś
swego umiłowanego pana, oszalały ze szczęścia, postępował za nim krok w krok i nie
zdradzał najmniejszej ochoty, aby go choć na chwilę opuścić.
Sir Robert wprawdzie zmęczony był długą podróżą, wzruszony uroczystym i tak
serdecznym powitaniem, znużony przeciągającą się ucztą, ale jak to miał we zwyczaju,
postanowił przed zaśnięciem lulkę wypalić. Usiadł w pobliżu kominka, na którym dopalała
się wielka kłoda, napełnił fajkę czarnym tytoniem i zapalił ją za pomocą fidybusa. Zaciągnął
się wnet wonnym dymem i oddał przyjemnym rozmyślaniom. Żar bijący z kominka
przyjemnie grzał mu nogi, a wierny Medor ułożył się nieopodal, składając głowę na butach
młodego dziedzica.
Wtem za oknem rozległo się pohukiwanie puszczyka. Nieprzyjemny dreszcz przebiegł po
plecach sir Roberta, a w chwilę potem do uszu jego dobiegły głuche uderzenia zegara na
zamkowej wieży wybijającego północ. I w tej samej chwili Medor uniósł nagle łeb swój,
odsłonił kły, a w głębi jego gardzieli narastać poczęło głuche i wściekłe zarazem warczenie.
Sierść na karku psa zjeżyła się, a w jego oczach zapaliły się złe błyski. Sir Robert, mocno
zdziwiony niecodziennym zachowaniem zwierzęcia, usiłował uspokoić je głaskaniem.
Zwierzę jednak nie zwracało uwagi na tę pieszczotę. Wstało z podłogi i podkulając ogon pod
siebie warczało coraz groźniej.
Jednocześnie ogień na kominku zaskwierczał i przygasł gwałtownie, a płomyk woskowej
świecy w srebrnym lichtarzu zafalował targnięty niespodziewanym powiewem. Gdzieś
z mrocznych kątów komnaty wypełznął wilgotny, dojmujący chłód, który przeniknął sir
Roberta do szpiku kości, a jego nozdrza wypełniła zatęchła i wilgotna woń grobu. Sir Robert
poderwał się z krzesła drżąc z niewypowiedzianego niepokoju i trwożnie rozejrzał się wokół.
Ale nic nie zobaczył. Dopiero gdy umilkło ostatnie dwunaste uderzenie zegara na wieży,
zazgrzytał ponuro zamek przy drzwiach komnaty. Na dźwięk ten wiernego Medora opuściła
reszta psiej odwagi. Skomląc przeraźliwie, z sierścią zjeżoną, wczołgał się tyłem pod wielkie
łoże. Rozległ się przenikliwy jęk zawiasów, targana silnym prądem powietrza woskowa
świeca zgasła, a drzwi uchyliły się powoli. W czerwonych migotliwych ostatnich blaskach
przygasającego kominka ujrzał sir Robert tajemniczą postać. Był to mężczyzna słusznego
wzrostu odziany w strój z ubiegłego stulecia. Na głowie nosił trójkątny kapelusz, spod
którego spływały długie loki sutej peruki. Przybysz ubrany był w kusy, bogato haftowany
frak, długie buty do konnej jazdy i wąskie, krótkie spodnie. U boku zwisała mu szpada.
Dopalająca się kłoda na kominku strzeliła na chwilę krótkim płomieniem i w jego
przelotnym migotaniu młody dziedzic ujrzał twarz zjawy i widok ten przejął go
niewypowiedzianą grozą. Spod loków strojnej peruki wpatrywały się weń przepastne czarne
dziury oczu kościotrupa...
Straszliwa trwoga ścisnęła serce sir Roberta, a ze sparaliżowanego strachem gardła
wyrwał się mu przenikliwy skowyt przerażenia.
Okropne widmo nie poruszało się przez długą chwilę, a potem przemówiło do sir Roberta.
Głos dobywający się spomiędzy wyszczerzonych trupich zębów czaszki był głuchy
i złowrogi.
– Nieszczęsny młodzieńcze! – rzekła mara – przyszedłem wieszczyć zagładę... Będziesz
ostatnim z rodu Mac Phersonów. Surowe i straszliwe wyroki niebios sprawiły, że nie
pojmiesz żony i zejdziesz z tego świata bezpotomnie. Zamek ten rozpadnie się w ruiny
i zmieni w omijane przez ludzi siedlisko nietoperzy i puszczyków.
– Kim jesteś?... – wybełkotał młody dziedzic głosem drżącym i ledwie słyszalnym.
– Jestem twoim pradziadem, Robercie – odrzekło widmo grzechocząc złowrogo kościami
swego szkieletu – i moje to straszliwe zbrodnie sprawiły, że surowa, ale sprawiedliwa kara
spadnie na nasz ród w czwartym pokoleniu. Wszelki ślad po Mac Phersonach zostanie starty
z powierzchni ziemi i pozostanie tylko wśród ludzi pamięć o zagładzie naszego rodu, aby
przez pokolenia stanowić złowróżbne ostrzeżenie przed zbrodnią, grzechem i upadkiem...
Biada potępionym!
Przestrzegam cię, mój prawnuku! Czyń pokutę! Nic już nie może odwrócić strasznego
wyroku, ale duszę swą możesz zbawić, jeżeli dni, które ci jeszcze pozostały, poświęcisz
pokucie... Musisz wyrzec się marności tego świata i żałować za grzechy...
Przerażony młodzieniec wyszeptał zbielałymi wargi:
– Będę czynił pokutę... Będę się modlił i za Ciebie...
Widmo przecząco potrząsnęło głową, wzniosło do góry obie ręce i zaśmiało się urągliwie:
– Zaprawdę na nic mi twoje modlitwy! Jam już na zawsze potępiony! Przybyłem tu z samego
dna piekielnych otchłani! Ha! Ha! Ha! Nie dla mnie już twoje modlitwy! Jestem potępiony!
Potępiony!
Kiedy mara czyniła to straszliwe wyznanie, jej trupie oblicze zajaśniało zielonym
płomieniem, a po komnacie rozszedł się duszący smród spalonej siarki.
Ukryty pod łożem Medor zawył głucho i żałośnie, a sir Robert nie mogąc znieść już
dłużej naporu zgrozy z lekkim okrzykiem osunął się zemdlony na podłogę...
W tym samym czasie, gdy sir Robertowi objawiło się okropne widmo, stary Joseph
McCullan podpierając się swym kosturem z wrzosowego korzenia ostatkiem sił wlókł się
krętą ścieżką wśród wrzosowisk spowitych welonami niezdrowych oparów. Chora noga
sprawiała mu niewypowiedziane cierpienie i paliła żywym ogniem, wilgotny ziąb przenikał
mu pod kaftan, a on kuśtykał z uporem, klnąc straszliwie i bluźnierczo, gnany uczuciem
piekielnej zaiste nienawiści. Jej zimny płomień gorejący w sercu starca sprawiał, że
znajdował w sobie siły i nie ustawał w wędrówce.
Dobrze już było po północy, gdy dotarł wreszcie do celu. Był nim nędzny szałas
przytulony do złożonej z ogromnych granitowych głazów starodawnej budowli, której
pierwotnego znaczenia nikt nie znał. Ludzie uczeni nazwali takie budowle dolmenami, a lud
miejscowy dopatrywał się w nich ruin pałaców wielkoludów zamieszkujących niegdyś te
strony.
Mgła właśnie na chwilę się rozstąpiła i na niebie pojawił się blady księżyc. Joseph
McCullan zatrzymał się przed wejściem do szałasu i wykrzyknął:
– Hej! Matko Lurrie! Przyszedłem do ciebie w gości...
Z wnętrza chatynki rozległ się chrapliwy, prawie nieludzki skrzek:
– Wejdź do środka, przybyszu... – to matka Lurrie zapraszała wędrowca.
Posłuchał wezwania. We wnętrzu szałasu przy blasku płonącego ogniska, nad którym
w okopconym saganku warzył się jakiś tajemniczy płyn, zobaczył przycupniętą na skleconym
z brzozowych gałązek stołeczku rozczochraną i bezzębną staruchę. Jej twarz pokryta była
setkami głębokich zmarszczek, lecz oczy świeciły gorącym blaskiem.
Matka Lurrie była bardzo stara i pochodziła z rodu czarownic. Jej prababkę na rynku
w Edynburgu ugotowano za czary we wrzącym oleju, a babkę obwieszono za te same
zbrodnie na rozstajnych drogach. O jej matce zaś powiadano, że przed laty, w wigilię dnia
Wszystkich Świętych porwały ją diabły z karczmy, gdzie tańcowała i piła gorzałkę, i żywcem
zaniosły ją do piekła. Stara Lurrie mieszkała wśród wrzosowisk na odludziu i także
zajmowała się czarną sztuką. Ludzie się jej bali i gdy ktoś po zmierzchu głośno wypomniał
imię wiedźmy, co bardziej ostrożni zerkali bojaźliwie za siebie, spluwali przesądnie przez
lewe ramię i chyłkiem wykonywali palcami znaki tajemne, które miały chronić od uroków.
Ludziska bali się więc matki Lurrie, ale zdarzało się, że niektórzy nawiedzali ją tajemnie.
Ogólnie było wiadomo, że matka Lurrie warzy mocne zioła, które pozwalają nieostrożnym
dziewuchom pozbyć się zbrodniczym sposobem owoców ich grzesznych miłostek, potrafi
przepowiadać przyszłość i uczy, jak trzeba rzucać złe uroki na tych, których się nienawidzi...
Na
widok
przybysza
matka
Lurrie
poruszyła
się
niespokojnie
i
zaskrzeczała
grzechotliwie:
– Witaj, McCullan! Rozsiądź się i powiadaj mi, po coś tu przyszedł!
Stary Joseph przysiadł na stołku w pobliżu ognia i ostrożnie wyciągnął w jego stronę
nogę, którą mu paliła podagra. Skrzywił się przy tym, jakby się octu napił, syknął z bólu
i zaklął paskudnie. A potem spojrzał na wiedźmę i powiedział:
– Pytasz, po com tu przyszedł? Ty wiesz, Lurrie, po co. Zjawiłem się, bo czas już nadszedł...
Wiedźma znowu drgnęła, a oczy jej rozbłysły złośliwie. Zapytała:
– Nowy dziedzic już więc przyjechał?
– Dzisiaj przyjechał, Lurrie... Sam widziałem tego niegodnego bękarta, tak jak ciebie teraz
oglądam. Nadszedł więc czas, abyś spełniła swoje obietnice...
– McCullan! Przyniosłeś ty mi godziwą zapłatę?
– Patrz, wiedźmo! – stary wyciągnął zza pazuchy spory skórzany woreczek, a gdy nim
potrząsnął, wnętrze szałasu wypełnił metaliczny brzęk. – To złoto, Lurrie... Wszystko com
przez swoje długie życie odłożył. I ten woreczek będzie twój, jeżeli tylko spełnisz, coś
obiecała!
– Już jest mój, McCullan! – zaśmiała się wiedźma. – Zaraz zdradzę ci tajemne sekrety, dzięki
którym nasycisz swą zemstę... Ale czy znajdziesz, staruchu, dość odwagi, aby wykonać
wszystko, co będzie konieczne? Zastanów się jeszcze, McCullan! Musisz dokonać czynów
okropnych... Wielu ludzi na samą myśl o nich pomarłoby ze strachu.
– Nie bój się o mnie, Lurrie – zaśmiał się starzec – nie ma rzeczy, której bym nie zrobił,
aby tylko zgubić przeklętych Mac Phersonów! Mów śmiało, Lurrie! Moje serce nie zadrży
z bojaźni!
– Będziesz musiał otworzyć grób, McCullan.
– Nie lękam się tego, wiedźmo!
– Ale to będzie dopiero początek! Potem czekają cię jeszcze straszliwsze prace... i wiele razy
odmieni się księżyc, zanim dokonasz dzieła. Musisz być bardzo cierpliwy, McCullan.
– Zrobię wszystko, co będzie potrzeba zrobić, Lurrie... Będę cierpliwy jak sam szatan,
o którym mówią, że jest mistrzem cierpliwego czekania.
Wiedźma zaniosła się piekielnym chichotem i dorzuciła do ognia pęk chrustu. Buchnął
w górę snop iskier, a wnętrze szałasu matki Lurrie wypełnił gryzący dym i zapach spalonego
jałowca.
A tymczasem w zamku Haloven Hill na posadzce kamiennej spoczywał bez zmysłów
młody dziedzic i dopiero, gdy ustało w zamkowych basztach złowieszcze pohukiwanie
puszczyków, a nietoperze spać się pokładły i pierwsze blaski świtu przesączyły się przez
wąskie okno do zamkowej komnaty, ocknął się sir Robert z głębokiego omdlenia.
Podniósł się z posadzki i z ogromnym zdziwieniem rozejrzał się wokół. Nie mógł
zrozumieć, dlaczego noc spędził na twardej kamiennej podłodze, a nie w wygodnym łożu
zasłanym miękką pościelą.
Na widok budzącego się z odrętwienia pana spod łoża wypełznął wierny pies Medor
i przyczołgał się do nóg sir Roberta, skomląc żałośnie. Biedne zwierzę chciało widać
przeprosić za to, iż w nocy stchórzywszy haniebnie na widok okropnej mary opuściło
swojego pana i pod łożem szukało bezpiecznego schronienia.
Widok psa przypomniał sir Robertowi wypadki ubiegłej nocy. Dreszcz lęku wstrząsnął
jego ciałem, a na czoło młodzieńca wystąpiły kropelki zimnego potu. Z sercem nagłą trwogą
ściśniętym rozejrzał się dookoła poszukując śladów bytności widma. Ale nie zobaczył
niczego.
Długo potem w ogromnym pomieszaniu rozmyślał z lękiem o okropnym gościu
i o straszliwych słowach, jakie od niego usłyszał... I kiedy tak rozważał o tych tajemnicach,
u drzwi komnaty rozległo się delikatne pukanie. To stary Douglas przyszedł pokłonić się
swemu panu i prosić o rozkazy.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • mexxo.keep.pl