Jessica Bendinger - Siedem promieni, ●●●● E-BOOKI

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Bendinger Jessica
Siedem promieni
Rozdział 1
Są rzeczy, których nie możesz nie widzieć. Nie wiem, kiedy zaczęłam je dostrzegać. Kiedy
pojawiły się te maleńkie rozbłyski, które przykuwały moją uwagę i zaburzały ostrość widzenia.
Naprawdę nie mam pojęcia. I to jest wkurzające. Bo można by sądzić, że będziesz pamiętał
moment, kiedy twoje życie nieodwracalnie się zmieniało. A nie pamiętasz. Kiedy twój wszechświat
eksploduje, wcale nie pamiętasz chwili, gdy zapałka po raz pierwszy uderzyła o draskę. Ani gdy
zapalił się lont przy dynamicie. Ja? Przypominam sobie tylko różowe kropki. Głupie różowe
kropki.
Wcześniej widziałam wyłącznie kropkowane linie, nad którymi się podpisywałam: Elizabeth Ray
Michaels. Dla znajomych Beth. Dla nieznajomych Elizabeth. Jedyne dziecko rozwiedzionych
rodziców. Którzy ze sobą nie rozmawiali ani w ogóle się nie kontaktowali. Jak twierdziła moja
nadopiekuńcza, zapracowana matka, lepsze to niż ciągłe uchylanie przed ciosami i wrzaskami ojca.
Nauczyłam się tego nie kwestionować.
W siedemnastym roku życia byłam mistrzynią w sztuce unikania kłopotów. I jeszcze w dostawaniu
nieprawdopodobnie dobrych stopni. Czyli w dwóch rzeczach. Właśnie one miały się zmienić
szybciej niż głos czternastolatka. I w sto razy dziwniejszy sposób. Ale za bardzo wybiegam
naprzód.
Nie pamiętam, czy błyski przed oczami pojawiły się, kiedy mamie w końcu puściły nerwy, bo
wciąż nie pozwalałam obciąć ani uczesać swoich długich włosów. Nie zrozumcie mnie źle:
szczotkowałam je i kochałam. Zapuszczałam, odkąd skończyłam siedem lat. Popiela-toblond,
długie i lśniące - jedyne, co mi się we mnie podobało. Pozwalałam im rosnąć, bo przeczytałam, że
faceci wolą długie włosy.
Wiem, wiem, to płytkie i powierzchowne. Ale włosy były dla mnie czymś w rodzaju pięknej tratwy
ratunkowej: trzymałam się ich ze wszystkich sił. Kiedyś mama spróbowała sztuczki, żebym je
ścięła.
Dała mi bon do salonu piękności w Chicago. A gdy go wykorzystałam na manikiur i pedikiur,
wściekła się na mnie. Wtedy rozbłysła czerwona plamka. Jak sygnał alarmu przeciwpożarowego:
światełko, które świeciło się przez kilka sekund. Na jej głowie.
Drugi raz błyski pojawiły się, kiedy Shirl - moja najlepsza przyjaciółka - nie chciała przyznać, że
zgubiła moją ulubioną torbę. Pożyczyła ją i nie oddała. Kropka. W porządku, kocham swoje rzeczy.
Są dla mnie tylko trochę mniej ważne niż włosy. Nie mam zbyt dużo, ale to, co mam, uwielbiam.
Pluszowe zwierzaki, ubrania, książki, buty, torby. Nie jesteśmy bogate, więc cały swój dobytek
traktuję jak skarb i bardzo o niego dbam. Pewnie trochę przesadzam z tą dumą z posiadania, bo
zaczęłam nadawać rzeczom imiona. Ulubioną torbę nazwałam Betty. I co się stało, kiedy Shirl
zgubiła Betty i się nie przyznała? Nastąpiła eksplozja kropek.
- Traktujesz swoje rzeczy, jakby były żywymi stworzeniami, Beth. - Wsiadła na mnie jak zwykle,
kiedy nawaliła. - Kto nadaje imiona przedmiotom? Masz na ich punkcie bzika. To nie zwierzaki.
Nie bądź śmieszna. I w ogóle co ty sobie myślisz? Naprawdę uważasz, że kłamię w sprawie
czegoś, co można by spokojnie zastąpić siatką na zakupy?
Moje rzeczy były dla mnie jak zwierzęta. A Betty lubiłam najbardziej. I zniknęła. W dodatku nie
miałam wątpliwości, że Shirl kłamie.
Wszystko to jednak przyćmiewał fakt, że całą Shirl pokrywały różowe kropki: maleńkie, duże jak
naleśnik, wielkości dwudziestopięcio-, pięcio- i jednocentówek oraz zupełnie mikroskopijne. Cała
była upstrzona najróżniejszymi półprzezroczystymi landrynkoworóżowy-mi kropkami. Patrzyłam
na nią i mrugałam tak intensywnie, że zapytała:
- Co to, zespół Tourette'a się u ciebie ujawnił?
I wtedy cała ta kropkowizja rozpłynęła się i zniknęła. Niestety, zespołu Tourette'a nie stwierdzono.
Ani zaburzeń wzroku.
Już od tygodni to przedziwne badziewie dzień w dzień obłaziło ludzi w moim polu widzenia. Bałam
się powiedzieć o tym mamie - miała skłonność do wpadania w histerię z byle powodu. Trzymałam
więc buzię na kłódkę. Odjeżdżałam. Odiiijeżydżałam! I choć wiedziałam, że musi istnieć jakieś
logiczne wyjaśnienie, nie sądziłam, żebym je znalazła na zajęciach z chemii dla zaawansowanych w
tej mojej gównianej szkółce. Nawet jeśli to wcale nie były lekcje, tylko... tadam!... kurs
uniwersytecki w absolutnie gówniastycznym miejscowym college'u! W absolutnie gówniastycznym
New Glen, Illinois! W ciągu roku zaliczyłam materiał z dwóch lat liceum - i to ze średnią 5,2 - więc
nauczyciele zdecydowali: lepiej, żebym chodziła na zajęcia do college'u, niż znów uczyła się
przedmiotów, z których już i tak dostałam piątki. Dlatego ostatni rok w liceum spędziłam jako
egzotyczny towar eksportowy: licealistka z New Glen High School zdominowała scenę NGCC,
znanego również jako Naprawdę Gówniany College dla Ciemniaków. A tak swoją drogą, trudno o
mniej popularną osobę niż dzieciak z liceum, którego na zajęciach w college'u otacza banda
starszych leserów. Czułam się intruzem robiącym coś, o czym moim kolegom nawet się nie śniło:
kończyłam szkołę przed czasem.
To jedyna rzecz, jaką kiedykolwiek udało mi się zrobić z wyprzedzeniem. Późno się rozwinęłam,
późno wystrzeliłam w górę, późno też wypączkował mi biust. Shirl i ja byłyśmy ostatnimi
dziewczynami w liceum, których klatka piersiowa przestała być płaska. Nigdy nie należałyśmy do
najsłodszych ani do najgorętszych, ani do najpopularniejszych, nigdy nie uchodziłyśmy za
największe świruski ani nawet najbardziej wkurzające zołzy. A żeby cokolwiek dla kogokolwiek
gdziekolwiek znaczyć, musisz należeć do jednej z tych grup. No więc my się nie liczyłyśmy. Dla
nikogo. Nigdzie.
Ani kiedy się poznałyśmy w podstawówce, ani w gimnazjum, ani potem w liceum. Właściwie
byłyśmy zupełnie niewidzialne.
Tak między nami, Shirl zachowywała się jak królowa sceny dramatycznej - ciągle walczyła z
nieistniejącymi dwoma kilogramami nadwagi albo narzekała na okropną cerę, w rzeczywistości
idealnie gładką. A wszystko po to, żeby pokonać swój największy lęk, który artykułowała
regularnie jak w zegarku: „Stajemy się nudne jak flaki z olejem, Beth! Ej, zróbmy coś
spontanicznego, coś niezapomnianego!" Co zwykle oznaczało jakże podniecający złoty strzał z
kawy w lokalnym centrum handlowym.
Shirl miała świra na punkcie najfajniejszych dzieciaków. Marzyła, żeby dostawać zaproszenia na
ich imprezy, robić zakupy tam, gdzie one; chciała wiedzieć, gdzie się kręcą i gdzie pracują.
Obserwowała je niczym gwiazdozbiory przez teleskop - znała ich rozmieszczenie i zachowania i
potrafiła przewidzieć ruchy lepiej niż astronom. Różnica między nami polegała na tym, że Shirl
pragnęła stać się częścią ich systemu słonecznego. A ja śniłam o tym, żeby wydostać się z tego
przeklętego uniwersum. I znaleźć się na uniwersytecie.
Shirl orbitowała zwłaszcza wokół jednej planety: Ryana McAllistera - młodszej połówki zabójczo
cudownego i wciąż pakującego się w kłopoty duetu Braci Mac. Olśniewający i niegrzeczny,
atletyczny i niezbyt bystry Ryan oraz jego starszy brat Richie byli w New Glen legendą. Mieli
włosy jak marzenie, oczy jak marzenie i smutną historię rodzinną, która sprawiała, że wszystko
uchodziło im płazem. Nie znałam szczegółów, ale Shirl przysięgała, że ojciec zostawił ich,
uciekając przed mafią, i że miało to coś wspólnego z bronią i długiem hazardowym. Matka wciąż
znikała na terapiach, a chłopcy mieli zapewnione wszędzie swobodne wejście - przywilej
przysługujący odlotowym ciachom z tragiczną przeszłością.
A jak sobie Ryan na to zapracował! Był zaprzysięgłym wrogiem pierścionków czystości w
promieniu stukilometrów. Krążyły legendy, że zdeflorował cały bukiet okolicznych dziewic.
Aresztowany w wieku lat czternastu, rok później jeździł nielegalnie starym motocyklem, jako
szesnastolatek został gwiazdą futbolu i koszykówki, wreszcie jako siedemnastolatek upajał się
władzą. Do końca liceum zerwał więcej kwiatuszków niż cała branża ogrodnicza. Ten
nieprzyzwoity fakt zadecydował o równie nieprzyzwoitym przezwisku Ryana. Deflo-rator. Jego
podboje przeszły do legendy, a na szafkach ofiar pojawiały się nieszczęsne publiczne dowody:
dyndające prezerwatywy. Nie muszę mówić, że Shirl chętnie sama ofiarowałaby mu swoją
różyczkę.
- Czuję się, jakbym miała kolce - szeptała, chichocząc, za każdym razem, kiedy wpadałyśmy na
Ryana.
- Hej, Charlene. - Ryan zawsze przekręcał imię Shirl, ale to jej nie zniechęcało.
- To, co zwiemy różą, pod inną nazwą nie mniej by pachniało - pisnęłam, próbując uchronić jej
wrażliwe ego.
- Wie, że istnieję. Robię postępy! - Ucieszyła się, jakby co najmniej zaprosił ją na randkę.
- Proszę cię, nie trać dziewictwa z Ryanem McAlli-sterem, on cię zgubi - powiedziałam,
wywracając
oczami przede wszystkim ze zmartwienia.
- Najpierw musiałby mnie znaleźć - roześmiała się Shirl. - O ile już ktoś inny nie przywiódł mnie
do zguby. Myślisz, że moje dziewictwo jest w pudełku z rzeczami znalezionymi w gabinecie
Pryncypała Tony'ego? Nie widziałam go jakoś ostatnio... - zażartowała na temat swojego totalnego
braku doświadczenia seksualnego.
Ale mimo tej autoironii byłam zmartwiona. Bo tak naprawdę Shirl zrobiłaby wszystko dla Ryana
McAllistera.
Niechętnie zgodziłam się zaspokoić jej obsesyjną potrzebę i pokręcić we dwie w pobliżu Bordens
Books w centrum handlowym Glen Valley. Ryan pracował dorywczo w sklepie sportowym obok i
mogłam przynajmniej trochę się pouczyć i napić kawy, kiedy Shirl zapamiętale wkuwała na pamięć
rozkład lotu Ryana.
Nie było ani jednego popularnego dzieciaka, o którym Shirl czegoś by nie wiedziała. Grenada
Cavallo -miejscowa ikona stylu - nigdy dwa razy nie włożyła tej samej rzeczy, a jej luksusowe
torby od Louisa Vuittona znajdowały się poza zasięgiem finansowym większości nastolatków. Shirl
bez przerwy próbowała dociec, skąd Grenada je ma.
- Myślisz, że jest mistrzynią sklepowych kradzieży czy specem od wyszukiwania okazji w necie?
- Nie mam pojęcia - odpowiadałam za każdym razem. - To twoja działka, nie moja. - Chciałam się
skupić na teście z fizyki, a ona przeszkadzała mi w opanowaniu mechaniki newtonowskiej.
Shirl zasysała piątą kawę.
- Mówiła, że jej bogata ciotka pracuje w Bergdorfie w Nowym Jorku.
- Nie wiedziałam, że bogacze robią w handlu detalicznym.
- No właśnie. Szczęściara - brzęczała Shirl. - Widziałaś nowy tatuaż Jake'a? Na dole pleców?
- Walnął sobie tribala nad tyłkiem? - spytałam z niedowierzaniem. - Co za tandeta! Tragedia! - Nie
znosiłam tatuaży. - Dlaczego po prostu nie przyczepi sobie znaczka „Proszę, pomyśl, że jestem
fajny.
Błagam!" A tak swoją drogą, jakim cudem udało ci się zobaczyć plecy Jake'a?
- Zdjął koszulkę na wuefie.
- I usłyszałaś anielskie pienia? - Shirl lubiła Jake'a. To znaczy, wszystkich chłopców.
- Nie śmiej się ze mnie. Bardzo dużo tracisz - odparła z urazą, jakbym ją opuściła albo popełniała
straszliwy błąd, inwestując w swoją przyszłość. - Teraz, kiedy cię nie ma, to on będzie przemawiał
na zakończenie szkoły.
Próbowała mnie wkurzyć, ale nie złapałam przynęty.
- Muszę chodzić na jak najwięcej zajęć w college'u. Będą się liczyły jako punkty w przyszłym roku.
Więc daj mi spokój. - Dopiero po chwili dotarło do mnie, co Shirl powiedziała. - A odkąd to Jake
Gorman jest takim bystrzakiem?
- Kosi dobre stopnie po tym, jak zdiagnozowali u niego ADHD. Bierze adderall i stał się gwiazdą
nauki. - Possała słomkę, rozpłaszczyła na końcu i wydłubała nią sobie coś z zębów. - O niczym nie
masz pojęcia! Punkty możesz sobie wyrobić zawsze. Ale nigdy nie nadrobisz straconego czasu.
Jenny Yedgar strasznie tyje. Już nie mieści się w żadne ubrania, a ja muszę codziennie oglądać jej
pęczniejące opony, bo siedzę za nią na trygonometrii. Niewiarygodnie fascynujące przedstawienie.
Normalnie nie można oderwać wzroku od jej tłustego tyłka.
- Jesteś najbardziej współczującą osobą pod słońcem. - Roześmiałam się.
- Jenny Yedgar to suka. A przez tę tuszę stała się jeszcze okropniejsza. Szalona krowa.
Musiałam się trochę pouczyć, więc wytoczyłam ciężkie działo.
- Czy to nie Ryan?
Skłamałam. Ale tak jak się spodziewałam, Shirl zerwała się z krzesła i z prędkością światła ruszyła
w kierunku fatamorgany. Wzięłam głęboki wdech, żeby się skupić. Kochałam Shirl, ale nasza
przyjaźń była czasami jednostronna. I to Shirl na tym korzystała.
Kiedy ruszyła prześladować Ryana, popłynęły za nią małe, wijące się plamy, które przypominały
wysepki tłuszczu w rosole.
W moich oczach pływają oka! - powiedziałam sama do siebie, próbując usunąć je z pola widzenia.
Nie udało się. Mruganie okazało się niebezpieczne, bo powodowało nagłe eksplozje. Wymknęłam
się wcześnie do domu i położyłam do łóżka.
Następnego dnia w Gównianym College'u dla Ciemniaków wybuchła prawdziwa bomba. O
jedenastej trzydzieści trzy na chemii. Byłam pewna, że wzrok płata mi figle. Bo Richie Mac
uśmiechał się do mnie. Richard McAllister. Ten Richie Mac. Brat Ryana. W całej swojej
dziewiętnastoletniej chwale. Oczy anioła. Ciało boga. Uśmiech śmierci. Pomachał w moją stronę,
więc się rozejrzałam. Nikt się nie poruszył. Spojrzałam na niego jeszcze raz, a on znowu pomachał.
Do mnie. Pokiwał głową, jakby pytał: „A ty mi nie odmachasz?" I kiedy już odzyskałam oddech i
podniosłam rękę, stało się coś dziwnego. Tak jakby kropki przed oczami, które widywałam
codziennie, nie były dziwne. Tym razem jednak coś zrobiły. Zamieniły się w gigantyczne włókna. I
te wielgachne nitki zaczęły tworzyć warkocz, który się do mnie zbliżał. Jeżeli widok trzech
splatających się w powietrzu wyimaginowanych pasm nieistniejącej nici jest czymś normalnym, to
ja przepraszam. O tym nie słyszałam na kursie przygotowawczym do matury. Na szczęście
nieoczekiwane spotkanie Pięknej z Potwornym Warkoczem szybko zostało przerwane - wizja
rozpłynęła się i zniknęła w jednej chwili.
- Myślę, że słowo, którego szukasz, to „cześć" - powiedział Richie.
- Uhm, czyyść. To znaczy cześć - wybąkałam. Zawibrowała moja komórka. Powitanie Jego
Królewskiej Mackności przerwała wiadomość. Od mamy. „Kolacja 0 19.30. Kurczak?" Tak jakby
wiedziała, że ciągnie mnie do chłopaka nieodpowiedniego pod każdym względem, i chciała
zniweczyć cały mój nieistniejący urok. Zwalczyłam chęć, żeby odpisać: „Nie psuj mi smaku
pierwszego w życiu ciacha", kiedy odezwał się Richie:
- To niegrzeczne odbierać SMS-a w czasie rozmowy...
Uśmiechnął się. Shirl by umarła. Był tak piękny, że mnie zatkało.
- Przepraszam... to moja mama... -1 warkocz widmo, dodałam w myślach.
- Też jest taka śliczna jak ty? - zapytał Richie bez śladu ironii.
Krew w moich żyłach zmieniła kierunek i na chwilę zatrzymała się w gardle, zanim zalała policzki i
uszy. Nie wiem, ale czy twoje zęby rzeczywiście błyszczą? -tak brzmiała moja niewypowiedziana
odpowiedź. Bałam się odezwać z tym rumieńcem na twarzy.
- Może chciałabyś dołączyć do naszej grupy? Spotykamy się zwykle po chemii.
Zauważyłam dwie dziewczyny kręcące się w pobliżu. Sprawiały wrażenie nieszczególnie
podekscytowanych perspektywą mojego towarzystwa.
- Jestem Richie - dodał.
Nawet głos miał piękny. Jak to możliwe? Nie potrafiłam wykrztusić z siebie ani słowa, więc mnie
ubiegł:
- Chcesz, żebym zgadł, jak masz na imię? Uwielbiam takie zabawy - zażartował.
- Beth - wydusiłam w końcu.
- Cześć, Beth. - Ogromną dłonią przywołał obie dziewczyny, a ja zaczęłam się zastanawiać, jakim
cudem mógł dłubać w nosie tak olbrzymimi palcami. - To Elenai...?
- Marin, Richie. Mam na imię Marin - prychnęła ta druga, nie Elena.
Richie popatrzył na mnie, jakby mówił: „Przepraszam za nią", i wzruszył ramionami, co chyba
znaczyło: „Trudno się spodziewać, że zapamiętam wszystkie imiona. Jestem na to zbyt łakomym
kąskiem". Wskazałam na telefon.
- Mama na mnie czeka.
- No to do zobaczenia następnym razem po zajęciach, tak? - Mierzył ponad metr dziewięćdziesiąt.
Dla podkreślenia swoich słów oparł się o mój stolik, a jego niewiarygodnie długie rzęsy
zamigotały.
Czułam, że nade mną góruje. Zrobił pauzę, zanim dorzucił: - Beth?
Nogi się pode mną ugięły. Mogłabym zmoczyć majtki i nawet tego nie poczuć, bo jego głos mnie
sparaliżował, zahipnotyzował. Chłopak był Macnetyzerem. Ledwo zdołałam kiwnąć. I proszę,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • mexxo.keep.pl