Jacek Komuda -- Oprawca(1),
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
//-->Jacek KomudaOPRAWCAEgzekucjaMorze uderzało wściekle o burty statku, bryzgi piany z fal strzelały w górę, zalewały mokrypokład galeonu. Wysoko w górze wiatr szarpał zniszczonymi żaglami i ciałami wisielców. Narejach świeże, napuchnięte trupy kiwały się pospołu z wyschniętymi zwłokami sprzed miesięcy.Martwe, szkliste oczy patrzyły na główny pokład. Nad głowami zmarłych łopotała piracka flaga.Wymalowany na niej kościotrup z kosą machał się na wietrze do taktu wisielcom.Na pokładzie oberwani, poznaczeni bliznami piraci prowadzili w stronę grotmasztu młodegochłopaka w postrzępionym rajtroku. Jeniec nie był związany, ale nie szarpał się. Nie miał dokąduciekać. Zewsząd otaczały go plugawe, zarośnięte gęby morskich rozbójników, z głowaminakrytymi chustami i porwanymi kapeluszami. Wzrok młodzieńca prześlizgiwał się po kikutachrąk i nóg poprzewiązywanych zakrwawionymi bandażami, po nieruchomych, czerwonych odpijaństwa twarzach.Podprowadzono go do zakrwawionego, katowskiego pieńka przy grotmaszcie. Majtkowiezłożyli na nim lewą rękę chłopaka, przycisnęli ją mocno do pniaka.Kapitan dał znać. Jeden z piratów podniósł w górę kordelas. Zawahał się.– Tnij! – syknął szyper.Ostrze zalśniło złowrogo, a potem ze świstem opadło w dół. Okrzyk bólu wstrząsnąłpokładem okrętu. Piraci spuścili wzrok.Na katowskim pieńku leżała lewa dłoń chłopaka...Zdrada ladacznicyKapitan John Bartholomeu Rackham, zwany przez kamratów i swoją piracką załogęJohnnym Szczęściarzem, pływał. Niestety, na razie nie po szmaragdowych wodach Karaibów.Zanurzał się bowiem w balii, napełnionej wodą z mydlinami, na piętrze w zamtuzie „U mamyFratelli” w równie osławionym, co plugawym Port Royal na Jamajce. Kapitan pochylił głowę,aby Boney, najdroższa dziwka w burdelu, mogła polać mu głowę wodą ze srebrnego dzbana.Dziewczyna usiadła na brzegu balii tuż za plecami Rackhama, a gdy mężczyzna strząsnął z czołakrople wody, położyła mu dłonie na ramionach i poczęła masować je delikatnymi ruchami.Schyliła się tak nisko, że John poczuł woń orchidei wetkniętej w jej czarne włosy.– Ach, mój panie – powiedziała. – Jakże miło widzieć cię znowu.Jak zwykle kłamała.– Nie narzekałaś chyba na brak towarzystwa. – Skrzywił się Rackham. – Nie było mnieraptem trzy miesiące. Z gachów, których miałaś co noc, dobry kapitan skompletowałby załogęniejednego brygu.– Ależ panie – wyszeptała mu prawie do ucha, a prawdę powiedziawszy, musnęła jejęzykiem (i to bynajmniej nie trochę). – Cóż ma począć biedna, samotna kobieta w tak strasznymmiejscu jak Port Royal? – Porzuciła masowanie pokrytych bliznami pleców Rackhama, abydotknąć wargami jego szyi. – Mój panie, nie odepchniesz mnie, gdy dziś w nocy przytulę się dotwojego boku?– Co komu pisane, to go nie ominie – mruknął Rackham.Boney paplała dalej, o pół głosu wyżej niż zwykle. Od dłuższej chwili nie uchodziło to uwagiJohny’ego Szczęściarza. Instynkt, dzięki któremu ciągle tułał się po morzach Indii Zachodnich,nie zawiódł go i teraz. Boney była dla niego aż za miła, a mówiła stanowczo za wiele i zbytgłośno. A wszystko po to, by czujne ucho kapitana nie dosłyszało dochodzącego z dołui zbliżającego się powoli złowieszczego stukotu drewnianej nogi...Rackham westchnął i poszukał wzrokiem cutlasa. Nigdzie nie dostrzegł broni ani pendentu,na którym nosił lewak. Powoli wszystko stawało się jasne. Ale cóż, był przygotowany nawet nataką ewentualność.Stukot zbliżał się, Rackham rozejrzał się dokoła. Piętro zamtuza mamy Fratelli byłow zasadzie jedną wielką salą, którą podzielono kotarami na małe, zaciszne alkowy. Tegoskwarnego popołudnia na początku czerwca roku pańskiego 1683 w bajzlu nie było wielu gości.Chyba nawet Rackham był jedynym klientem. Ciekawe jednak, gdzie przepadł Robert, jegosługa? Czyżby obściskiwał w kuchni służącą? W tym portowym mieście i w tym miejscuRackham nie mógł wykluczyć, że chłopak gzi się z dziewką podesłaną mu przez mamę Fratelli,jak i tego, że właśnie leży w rynsztoku z nożem wbitym w plecy.– Boney – rzekł cicho. – Będziemy mieli gości.Piękne, ciemne oczy ladacznicy zrobiły się okrągłe. Zupełnie jak gdyby nie wiedziała, o cochodzi. Jakaż była niedomyślna... Ale Rackhama nie sposób było zwieść. Johnny Szczęściarznaprawdę miał szczęście.Z łoskotem trzech podkutych butów i stukotem drewnianej nogi na spróchniałych deskach doalkowy wkroczyło dwóch mężczyzn. Pierwszy był średniego wzrostu, zgarbiony i postarzały.Miał brodę przeplataną warkoczykami i ogorzałą od słońca twarz, a właściwie pół twarzy, gdyżdrugą połowę jego zniekształconego, pokrytego bliznami oblicza zakrywała szeroka, marynarskachusta i przekrzywiony na bok kapelusz. Mężczyzna kuśtykał na drewnianym kulasie. Drugiz niezapowiedzianych gości był wyższy, przyodziany w niegdyś dostatni, wyszywany jedwabiemkaftan. Dziś jego strój przypominał łachmany, którymi dziewki służebne mamy Fratelli ścierałyz podłogi rozlany rum, wino i krew. Obaj piraci trzymali dobyte z pochew kordelasy.Kapitan Rackham znał obu jegomościów aż za dobrze. Kuternoga był sławnym okrutnikiemi grabieżcą, holenderskim piratem znanym jako Bernhardt Van Beltroop. Lewą nogę urwała muprzed laty kula z dwunastofuntówki. Towarzyszył mu niejaki Jim Darkweld, zwany z koleiSinogębym od częstego nadużywania rumu – słaby korsarz, lecz bezwzględny okrutnik, któregona Hispanioli zwano czasem Darkweldem Cyrulikiem. I bynajmniej nie dlatego, że potrafiłsprawnie wyrywać zęby...– Mynheer Rackham! – Beltroop wyszczerzył się, ukazując poczerniałe pieńki. – Cóż za miłespotkanie!– Szukaliśmy pana kapitana cały miesiąc – dorzucił Darkweld. – I jużeśmy się martwili, żenie znajdziemy Johnnyego Szczęściarza wśród żywych. I proszę, Opatrzność Boża czuwała nadwami, mości kawalerze. Nie tylko żywiście, ale i bawicie się zacnie, i kąpieli zażywaciew towarzystwie damy. Nie będzie to zacna śmierć dla kapitana... Ale że żeglarzem byliściekiepskim, tedy zamiast na merchancie czy galeonie, pójdziecie na dno w zwykłej balii.– Po prawdzie – rzekł Rackham – to nie szukałem waszego towarzystwa, panowie.– I niesłusznie, bo kto szuka – he, he, nie błądzi. – Darkweld bezceremonialnie podniósł doust dzban z winem, którego Szczęściarz nie zdążył jeszcze popróbować, i pociągnął spory łyk.Czknął z powagą, splunął i otarł wargi wierzchem dłoni. – Onegdaj w Zatoce Czarnych Świń mytakoż szukaliśmy jaśnie wielmożnego pana Rackhama przez całe dwa tygodnie.– I jakież było nasze zdziwienie – uzupełnił wywód Darkwelda kuternoga Van Beltroop –kiedy zamiast waszej fregaty, mynheer Rackham, pojawiły się trzy francuskie galeony wojenne.Nieładnie to z waszej strony, panie Szczęściarzu.Rackham postanowił zagrać w otwarte karty.– Znacznie gorzej byłoby – zaczął – gdybym popłynął z wami na Petit Goave, jak stałow umowie. Tam czekał już na mnie hiszpański gubernator, cztery setki żołnierzy i świeżonarychtowana szubienica. A ja przecież bardzo nie lubię przeciągów, mynheer Beltroop.– Zdradliwa to rzecz przeciągi. A i wy tutaj przecie świeżo po kąpieli... No, nie trwóżcie się,panie. Choćbyśmy teraz okna otworzyli, to – wierzajcie mi, kapitanie – tym razem kataru się nienabawicie!– A gdzież to macie broń, panie Szczęściarzu? – zapytał Darkweld z udawaną troskąw głosie. – Ha, nigdzie nie widzę tutaj waszego gdańskiego cutlasa... Gdzie go zgubiliście?Rackham utkwił oskarżycielski wzrok w Boney. Ladacznica drgnęła i spuściła głowę.– To bardzo źle, że posialiście gdzieś broń, mynheer Rackham – cmoknął Van Beltroop. –Bo my tu gadu-gadu, a tam w szynku „Pod ślepym komodorem” czeka na nas zacna kompanija.Kończyć nam trzeba to, cośmy zaczęli. – Holender postąpił ku balii.Szybkim, zdecydowanym ruchem Rackham wyciągnął rękę spod wody. W jego dłoni błysnąłpistolet.– Cofnąć się, pod ścianę! – syknął Rackham. – No już! Ruszać się.Piraci zamarli.– No, no, mynheer Rackham... – Van Beltroop pokręcił z niedowierzaniem głową. –Chybaście z najwyższej rei na pokład na łeb upadli. Chcecie zabić nas z mokrego pistoletu?– Ten półhak – wycedził Johnny Szczęściarz – nie boi się wody. Zrobił go dla mnie monsieurJean Le Douc, francuski mistrz rusznikarzy z Martyniki. Krzesiwo i panewka są zamkniętew metalowej puszce, a ząbkowany zatrzask chroni proch przed wysypaniem się z panewki.Dzięki temu – Rackham uśmiechnął się szeroko – pistolet może strzelać nie tylko wtedy, gdyzanurzy się go w morzu, ale nawet w balii w tym plugawym zamtuzie.– Mynheer Rackham – rzekł pojednawczo Holender. – No, daj spokój. Na żarty nam sięzebrało. Ot, przyszli my, aby po przyjacielsku pogawędzić, stare dzieje sobie przypomnieć, a tynas straszysz pistoletem. I po co? Wszak my o dawnych urazach już zapomnieliśmy, prawda,mynheer Darkweld?– A ja ciekawym wielce, panie Rackham. – Zagadnięty pirat oblizał spieczone wargi. – Naktórego z nas tę kulę przeznaczyć chcecie. Bo wszak tylko jedną macie w pistolecie?– Na was, panie Darkweld! Boście odważniejsi.Pirat zawahał się, zadrżał, ale kuternoga skoczył w stronę balii, biorąc szeroki zamachkordelasem. Rackham pociągnął za spust i...Strzał nie padł!Piraci wrzasnęli gromko i rzucili się w stronę Rackhama. Van Beltroop z prawej, a Darkweldz lewej strony. Zabłysły kordelasy i opadły w dół, aby przeciąć nić życia Rackhama, aleSzczęściarz był szybszy!Jednym błyskawicznym ruchem Rackham przechylił się, rzucił w bok, wywracając koryto.Brudna woda chlusnęła na deski zamtuza, a balia przewaliła się, podcinając Van Beltroopa.Holender krzyknął, zatoczył się, jego drewniany kulas pośliznął się na podłodze pokrytejwarstwą wody z mydłem. Pirat przewrócił się, wyrżnął głową w deskę, pojechał po podłodze,a Rackham przeskoczył nad nim, wymknął się cudem spod ostrza Darkwelda i, biegnąc nagowzdłuż kotary, wrzasnął głośno na sługę.– Robert!!! Bywaj tu!Uskoczył, gdy z boku rzucił się nań Darkweld, wywijając opętańczo kordelasem. Rackhamrozejrzał się. Gdzie, do diabła, był jego cutlas! Gdzie ta dziwka go ukryła?!Przeturlał się po podłodze, wpadł pod kotarę oddzielającą alkowę od reszty sali. Darkweldciął wręcz, potem wlew, zamierzył się z zamachu. W ostatniej chwili ręka Rackhama chwyciłaucho srebrnego dzbana. Kapitan zasłonił się nim, przeturlał dalej, rwąc zasłonę. RozwścieczonyDarkweld wpadł za nim do sąsiedniego pomieszczenia.– Robert! – krzyknął Rackham najgłośniej jak mógł. – Robert! Do mnie!Darkweld ciął wlew z całej siły, Rackham uchylił się zwinnie jak tancerka, uszedł spod
[ Pobierz całość w formacie PDF ]