Jack Higgins - Paul Chavasse 05 - Mroczna strona ulicy, eBook, Jack Higgins
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software
JACK
HIGGINS
MROCZNA
STRONA
ULICY
C
YKL
:
P
AUL
C
HAVASSE TOM
5
P
RZEŁO¯YŁ
:
PAWEŁ
WITKOWSKI
T
YTUŁ ORYGINAŁU
:
DARK
SIDE
OF
THE
STREET
Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software
1. Zabawa w wojnê
Gdzieœ za wrzosowiskiem rozległy siê nagle dziwnie przytłumione w skwarze
południa złowieszcze odgłosy kanonady. Spowodowało to nagłe o¿ywienie wœród
rozebranych do pasa wiêŸniów, pracuj¹cych na dole w głêbi kamieniołomu.
Ben Hoffa pracował w cieniu północnej œciany, miêdzy zwałami wielkich
bloków łupku. Uniósł akurat nad głow¹ piêciokilogramowy młot. Przerwał pracê i
opuœcił go powoli, ¿eby popatrzeæ w górê, w kierunku odległych wzgórz, osłaniaj¹c
przy tym rêk¹ oczy od słoñca.
Był niskim mê¿czyzn¹ dobiegaj¹cym czterdziestki, dobrze umiêœnionym i
¿ylastym, o szerokich ramionach, przedwczeœnie posiwiałych włosach i oczach tak
zimnych i twardych, jak otaczaj¹ce go skalne bloki. Jego towarzysz, O’Brien, wysoki,
flegmatyczny Irlandczyk, rozluŸnił uchwyt łomu, który trzymał z lekkoœci¹
znamionuj¹c¹ ogromn¹ siłê, i wyprostował siê, marszcz¹c brwi.
- A có¿ to, u diabła, mo¿e byæ?
- Artyleria polowa - wyjaœnił mu Hoffa.
O’Brien spojrzał na niego z niedowierzaniem.
- Chyba ¿artujesz.
- Letnie manewry - wojsko odbywa je co roku mniej wiêcej o tej porze.
Obserwowali trzy samoloty transportowe, przesuwaj¹ce siê wzdłu¿ linii
horyzontu w pewnej odległoœci od nich i rz¹d jedwabistych czasz spadochronów,
które otwierały siê na niebie, gdy ¿ołnierze skakali w otwart¹ przestrzeñ, by
poszybowaæ lekko w dół, jak dmuchawce niesione łagodnym powiewem wiatru.
Wra¿enie całkowitej swobody i kontrast otwartej przestrzeni z ich sytuacj¹ był tak
dojmuj¹cy, ¿e O’Brien poczuł nagle bolesn¹ pustkê w ¿oł¹dku. Jego dłonie zacisnêły
siê konwulsyjnie na ¿elaznym dr¹gu, ale Hoffa pokrêcił przecz¹co głow¹.
- Nie ma szans, Paddy, nie zrobiłbyœ nawet dziesiêciu kilometrów.
O’Brien opuœcił łom na ziemiê i wierzchem dłoni otarł pot z czoła.
- A jednak taki widok kusi, zmusza do myœlenia o wolnoœci.
- Najgorsze jest pierwsze piêæ lat - powiedział Hoffa z niewzruszonym
wyrazem twarzy.
Na kamieniach za ich plecami zachrzêœciły buty - O’Brien obejrzał siê przez
ramiê i siêgn¹ł po łom.
- Parker - rzucił krótko.
Hoffa nie przej¹ł siê wcale ostrze¿eniem i nadal przygl¹dał siê
spadochroniarzom, opadaj¹cym bezwładnie gdzieœ nad wrzosowiskiem w odległoœci
około piêciu lub szeœciu kilometrów, podczas gdy młody funkcjonariusz wiêzienny
podchodził coraz bli¿ej. Pomimo upału stra¿nik zachował coœ ze specyficznej
elegancji umundurowanego słu¿bisty w sztywno wykrochmalonej koszuli z
naramiennikami wojskowego kroju i w sposobie noszenia nasuniêtej na oczy
mundurowej czapki.
Zatrzymał siê o metr czy dwa od nich, wygra¿aj¹c lekko trzyman¹ w prawej
rêce pałk¹.
Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software
- A tobie, Hoffa, wydaje siê, ¿e gdzie niby jesteœ, do jasnej cholery? - zapytał
szorstko. - Na wycieczce ze szkółki niedzielnej? Hoffa odwrócił siê, spojrzał na niego
niedbale, po czym bez słowa splun¹ł w dłonie, wysoko uniósł w górê młot i z
bezczelnym spokojem opuœcił go prosto na ¿elazny łom, z niezwykł¹ precyzj¹ i
sprawnoœci¹ rozłupuj¹c blok na dwoje.
- Dobra, Paddy - odezwał siê do Irlandczyka - dawaj nastêpny.
Nie zwracał zupełnie uwagi na Parkera. Zachowywał siê tak, jakby stra¿nika
w ogóle nie było. Funkcjonariusz wiêzienny stał przy nich przez chwilê z poszarzał¹
z wœciekłoœci twarz¹, po czym nagle odwrócił siê i odszedł.
- Chcesz siê doigraæ, Ben - powiedział O’Brien. - Ten facet dostanie ciê w
koñcu. Nawet jeœli miałby czekaæ na okazjê przez cały rok, to kiedyœ ciê wreszcie
dostanie.
- Na to właœnie liczê - odparł Hoffa i nie zwracaj¹c uwagi na wyraz
zaskoczenia i zdziwienia, który pojawił siê na twarzy Irlandczyka, uniósł młot
wysoko ponad głowê i ponownie opuœcił go, uderzaj¹c z bezbłêdn¹ precyzj¹.
Dowódca warty, Hagen, stał z podpalanym owczarkiem alzackim przy nodze
obok jednego z land roverów na koñcu polnej drogi, prowadz¹cej do kamieniołomu,
i palił papierosa. Był wysokim, potê¿nie zbudowanym mê¿czyzn¹, w wieku prawie
emerytalnym, o miłej, opalonej na br¹z twarzy, z której nawet trzydzieœci lat
spêdzonych w ró¿nych wiêzieniach Jej Królewskiej Moœci nie starło wyrazu
naturalnej dobrodusznoœci.
Patrzył na zbli¿aj¹cego siê Parkera i wnioskuj¹c z układu jego ramion, ¿e coœ
siê stało, westchn¹ł ciê¿ko. Zadziwiaj¹ce, jak niektórzy sami utrudniaj¹ sobie ¿ycie.
- O co chodzi tym razem? - zapytał, gdy Parker podszedł do niego.
- Hoffa! - Parker uderzył mocno pałk¹ w lew¹ dłoñ. - Ten facet naprawdê
mnie dra¿ni.
- Co takiego zrobił?
- W Gwardii nazywa siê to niem¹ zuchwałoœci¹.
- To zarzut dobry w wojsku, tutaj nie przejdzie - stwierdził rzeczowo Hagen.
- Cholernie dobrze o tym wiem - Parker oparł siê o maskê land rovera, a
miêœnie prawego policzka drgały mu ze zdenerwowania. - Sprawy nie ułatwia tak¿e
to, ¿e ka¿dy skazany traktuje go tutaj jak Pana Boga Wszechmog¹cego.
- Jest dla nich kimœ.
- Ale nie dla mnie, o nie. To po prostu tylko jeszcze jeden nêdzny przestêpca.
- Chyba jednak niezupełnie - Hagen zaœmiał siê cicho. - Dziewiêæset tysiêcy to
spora sumka dla ka¿dego, a ani grosza dot¹d nie odzyskano - pamiêtaj o tym.
- I co na tym zyskał? - spytał Parker. - Piêæ lat za kratkami, a nastêpne
piêtnaœcie jeszcze przed nim. To rzeczywiœcie wymagało geniuszu.
- Biedny Ben - Hagen uœmiechn¹ł siê szeroko. - Za bardzo zaufał kobiecie.
Wielu porz¹dnych mê¿czyzn popełniło przed nim ten sam bł¹d.
Parker wybuchn¹ł gniewnie.
Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software
- Na miłoœæ bosk¹, teraz jeszcze pan staje po jego stronie! Uœmiech znikn¹ł z
twarzy Hagena, jakby za dotkniêciem niewidzialnej ró¿d¿ki, a gdy odpowiadał, jego
głos był ju¿ zimny i twardy jak stal.
- Nie jest tak, jak pan mówi, ale staram siê go zrozumieæ, co stanowi jedno z
głównych zadañ w mojej pracy. W pañskiej równie¿, choæ wydaje mi siê, ¿e ten fakt
umkn¹ł, jak dot¹d, pañskiej uwagi. - Zanim młody stra¿nik zdołał odpowiedzieæ,
spojrzał na zegarek i dodał: - Trzecia. Proszê ich teraz zabraæ na herbatê, jeœli byłby
pan łaskaw, panie Parker.
Odwrócił siê i odszedł kilka kroków z owczarkiem przy nodze, a Parker stał w
miejscu patrz¹c za nim pełnym wœciekłoœci wzrokiem. Po chwili dopiero udało mu
siê nieco opanowaæ, wyj¹ł z kieszeni gwizdek i wydobył z niego przenikliwy dŸwiêk.
Na dole w kamieniołomie Hoffa odrzucił młot, a O’Brien wyprostował siê.
- Na pewno nie przed czasem - stwierdził i podniósł le¿¹c¹ obok koszulê.
WiêŸniowie we wszystkich czêœciach kamieniołomu schodzili siê do œcie¿ki i
wspinali w stronê land roverów, gdzie Parker czekał, aby wydawaæ im przydziałow¹
herbatê ze zbiornika z kranem stoj¹cego z tyłu jednego z pojazdów. Ka¿dy brał ze
stosu kubek i przechodził kolejno obok niego, podczas gdy Hagen i kilku innych
funkcjonariuszy stało razem pal¹c papierosy.
Hoffa wzi¹ł swoj¹ porcjê, całkowicie ignoruj¹c Parkera i wpatrywał siê w
horyzont, na którym pojawiło siê kilka helikopterów.
Podszedł do O’Briena, który równie¿ bacznie im siê przygl¹dał.
- Pomyœl no, czy nie byłoby ekstra, gdyby tak spadli tu niespodziewanie i
zgarnêli nas? - rzucił Irlandczyk.
Hoffa patrzył na unosz¹ce siê nad odległymi wzgórzami maszyny i pokrêcił
głow¹.
- Nie ma szans, Paddy. To Siły Powietrzne Wojsk L¹dowych. Helikoptery
zwiadowcze typu Augusta Bell. Oprócz pilota zabieraj¹ tylko jednego pasa¿era.
Potrzeba by ci było czegoœ wiêkszego. O’Brien przełkn¹ł łyk herbaty i skrzywił siê.
- Zastanawiam siê, z czego oni j¹ robi¹, z terpentyny?
Hoffa nie odpowiedział. Obserwował znikaj¹ce za horyzontem helikoptery,
po czym zwrócił siê do Hagena, który stał w odległoœci kilku metrów, rozmawiaj¹c z
innym funkcjonariuszem.
- Czy mógłbym dowiedzieæ siê, która jest godzina, panie Hagen?
- Czy zamierzasz siê gdzieœ wybraæ, Ben? - zapytał wesoło Hagen, powoduj¹c
ogólny wybuch œmiechu.
- Nigdy nie wiadomo. Hagen spojrzał na zegarek.
- Piêtnaœcie po trzeciej.
Hoffa skin¹ł głow¹ z podziêkowaniem, rzucił okiem na zawartoœæ
emaliowanego kubka, który trzymał w prawej rêce, po czym ruszył w kierunku land
rovera, gdzie Parker ci¹gle jeszcze stał przy zbiorniku z herbat¹. Na jego widok
Parker zmarszczył brwi. Wiêzieñ podszedł i wyci¹gn¹ł kubek przed siebie.
- Czy zechciałby mi pan łaskawie powiedzieæ, co to ma niby byæ, szanowny
panie Parker? - zapytał łagodnie.
Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software
Wszystkie głosy z tyłu za nim ucichły nagle, a Hagen krzykn¹ł ostro:
- O co tu znowu chodzi, Hoffa?
- O odpowiedŸ na doœæ proste pytanie, panie Hagen - odparł Hoffa, nie
odwracaj¹c siê. Podsun¹ł Parkerowi kubek pod nos.
- Próbował pan tego, panie Parker?
- IdŸ do diabła, jeszcze czego! - rzucił Parker i zacisn¹ł praw¹ rêkê na
uchwycie swojej pałki, a¿ zbielały mu kostki kurczowo trzymaj¹cej j¹ dłoni.
- W takim razie s¹dzê, ¿e naprawdê powinien pan spróbowaæ - grzecznie
oznajmił Hoffa i chlusn¹ł zawartoœæ kubka w twarz funkcjonariusza.
Zapadła na chwilê pełna osłupienia cisza, a potem wszystko zaczêło dziaæ siê
nagle, jakby jednoczeœnie i bardzo szybko. Parker z rykiem wœciekłoœci zamachn¹ł
siê pałk¹ jak cepem, ale Hoffa uchylił siê, ciosem piêœci w ¿oł¹dek zgi¹ł go w pół i
kolanem waln¹ł w szczêkê. Z tyłu za nim rozległ siê pełen podniecenia ryk
pozostałych wiêŸniów. Ale po chwili Hoffa le¿ał ju¿ na ziemi, zwalony z nóg przy
pomocy poł¹czonych sił całej grupy stra¿ników.
Po krótkiej walce poderwano go z powrotem na nogi, z rêkami skutymi z
przodu kajdankami.
Owczarek alzacki uwi¹zany na łañcuchu, warcz¹c groŸnie, trzymał
podnieconych wiêŸniów z daleka, a Hagen nawoływał do porz¹dku. Gdy w koñcu
udało mu siê uspokoiæ wiêŸniów, odwrócił siê i podszedł do Hoffy z lekko
zmarszczonymi w zamyœleniu brwiami. Cały jego instynkt, całe doœwiadczenie
trzydziestu ciê¿kich lat mówiło mu, ¿e coœ tu jest nie tak.
- Ty cholerny durniu - powiedział miêkko. - Przepadło ci szeœæ miesiêcy
złagodzenia kary, no i po co ci to?
Hoffa z beznamiêtn¹ min¹ wpatrywał siê obojêtnie w przestrzeñ gdzieœ poza
nim. Hagen wzruszył ramionami i odwrócił siê do Parkera, który z twarz¹ zalan¹
krwi¹ opierał siê o land rovera.
- Nic siê panu nie stało?
- Mam złamany nos.
- Mo¿e pan prowadziæ?
Parker skin¹ł głow¹, trzymaj¹c chusteczkê przy twarzy.
- Chyba tak. Hagen zwrócił siê do jednego ze stra¿ników.
- Przekazujê panu dowództwo, panie Smith. Niech pan ich zapêdzi do roboty
i bez ¿adnych wygłupów. Gdy wrócê, chcê widzieæ pot na ich grzbietach.
WiêŸniowie zostali odprowadzeni do pracy, a Hagen spuœcił owczarka z
łañcucha. Pies podszedł do Hoffy, obw¹chuj¹c jego buty.
- No, dalej, teraz zajmiemy siê tob¹ - rzucił Hagen. - Na tył zielonego land
rovera. Tylko bez ¿adnych sztuczek, bo natychmiast poszczujê na ciebie psa -
gwarantujê ci to.
Hoffa ruszył bez słowa w kierunku samochodu pilnowany przez owczarka.
Wdrapał siê do œrodka, usiadł na jednej z ławek z tyłu wozu i czekał. Po chwili
doł¹czył do niego Hagen, zamykaj¹c za sob¹ tylne drzwi samochodu na klucz.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]