Jedyne, ebook (nieprzeczytane), ebooki nowości
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Shreve Anita
Jedyne, czego pragnął
Gdyby Nicholas Van Tassel nie pomógł Etnie
Bliss podczas pożaru hotelu w 1899 roku, w
jego życiu nie zagościłaby wielka namiętność,
nie wiedziałby, czym jest niegasnące
pożądanie. Gdyby nie poznał tajemniczej
Etny, nie wiedziałby też, jak smakuje
chorobliwa zazdrość, jak boli jednostronna
miłość i do czego on sam może się posunąć, by
zatrzymać jedyną kobietę, której pragnie…
Pożar wybuchł w kuchni i ogień błyskawicznie przeniósł się na hotelową
jadalnię. Bez ostrzeżenia, może po jednym ostrzegawczym okrzyku, kula
ognia (tak, naprawdę kula) przetoczyła się przez łukowato sklepione
szerokie drzwi kuchenne. Kłąb drgającego koloru robił niezwykłe
wrażenie, zupełnie jakby był żywym stworzeniem, niebezpiecznym i
groźnie szczerzącym kły, chociaż w istocie były to przecież tylko
płomienie, zjawisko fizyczne, stwierdzone w sposób naukowy, dzieło
natury, nie ręki Bożej. Na chwilę sparaliżowało mnie zaskoczenie i
doskonale pamiętam, jak ogień z wiewiórczą zwinnością wspinał się po
zielonych kotarach i przeskakiwał z fałdy na fałdę, unicestwiając tkaninę i
rzucając garści gorącego popiołu na siedzących niżej gości. Patrzącemu
nieuchronnie nasuwała się myśl, że goście hotelowi zostali pokarani
kataklizmem za swoje grzechy, popełnione w przeszłości lub jeszcze
niepopełnione.
Jeżeli nawet widok ognia nie dotarł natychmiast do mojej świadomości,
to tchnienie gorąca otrzeźwiło mnie i zmusiło do zerwania się z miejsca.
Dookoła mnie zapanowało pandemonium - stoły i krzesła wywrócone do
góry nogami, dziesiątki osób, gnających na złamanie karku ku drzwiom
jadalni, huk tłukącego się szkła i porcelany. Na szczęście jakiś przedsię-
biorczy gość otworzył duże okna, wychodzące prosto na ulicę. Pamiętam,
że dziwnym ruchem potoczyłem się w tamtym kierunku, upadłem na
śnieg i natychmiast uświadomiłem sobie, że muszę się usunąć z drogi,
aby zrobić miejsce dla następnych.
Właśnie w tym momencie odezwał się wreszcie mój altruizm.
Podniosłem się z kolan i zacząłem pomagać tym, którzy się pokaleczyli,
odnieśli kontuzje, a nawet coś sobie złamali. Nie brakowało także ludzi,
którzy zostali poturbowani w tłumie lub nawdychali się za dużo dymu.
Pożar rozświetlił okna restauracji i panujące już na dworze ciemności.
Zrobiło się tak jasno, że wyraźnie widziałem wyraz całkowitego
zaskoczenia i wręcz ogłupienia, malujący się na twarzach ludzi stojących
niedaleko. Wiele osób kasłało, niektórzy płakali, a wszyscy wyglądali jak
ogłuszeni mocnym ciosem. Kilku mężczyzn próbowało zachować się po
bohatersku i wrócić do budynku na odsiecz tym, którzy jeszcze zostali w
środku, wydaje mi się nawet, że jakiś student faktycznie uratował starszą
kobietę, sparaliżowaną przerażeniem przy bufecie, lecz zdecydowana
większość uciekinierów nawet nie myślała o tym, aby wchodzić do
ogarniętej płomieniami sali. Z okien buchał tak wielki żar, że musieliśmy
cofnąć się aż do ulicy. Po chwili znaleźliśmy się na szkolnym dziedzińcu,
otoczonym nagimi o tej porze dębami, jesionami i dostojnymi
kasztanowcami.
Później mieliśmy się dowiedzieć, że pożar zaczął się od kilku kropli
oleju, które kapnęły do ognia. Stojąca obok pieca podkuchenna, chcąc
przygasić płomień, chlusnęła nań wodą z dzbana, potem zaś, wpadłszy w
panikę, podsyciła ogień, wymachując trzymaną w ręku ścierką. Około
dwudziestu osób, które nie zdołały wydostać się ze swoich pokoi na
wyższych piętrach hotelu, spłonęło żywcem (wśród nich był Myles
Chapin z Wydziału Chemii - Bóg jeden wie, co robił w hotelowym
pokoju, gdy tymczasem jego żona i dzieci spokojnie zajmowały się
swoimi sprawami w rodzinnym domu na Wheelock Street; nie chciałbym
snuć niepotrzebnych domysłów, lecz może to strach przed kompromitacją
i skandalem sprawił, że Chapin zwlekał z ucieczką o parę sekund za
długo). Co dość zaskakujące, z całego personelu kuchennego zginęła
tylko jedna osoba. Stało się tak dlatego, że ktoś zostawił otwarte tylne
drzwi i pożar, wraz z podmuchem wiatru, runął ku jadalni, co pozwoliło
uciec kucharzom i ich pomocnikom, włącznie z mało przytomną
podkuchenną, która w dużej mierze przyczyniła się do katastrofy.
Hotel znajdował się dokładnie naprzeciwko Thrupp College, gdzie byłem
zatrudniony jako wykładowca literatury angielskiej i retoryki. College ten
był i nadal jest (do chwili, w której piszę te słowa, nic się nie zmieniło)
szkołą męską cieszącą się średnią opinią. Zabudowania college'u to
dziwny zbiór - niektóre są naprawdę paskudne, wzniesione na początku
minionego stulecia przez ludzi, którzy chcieli widzieć tu seminarium, lecz
później zadowolili się ideą stworzenia małej enklawy edukacji klasycznej
i ogólnego rozwoju intelektualnego. Na terenie campusu stał jeden
imponujący budynek w stylu epoki króla Jerzego, w którym mieściły się
biura poszczególnych wydziałów, otoczony był jednak zbyt wieloma
budowlami z ciemnej cegły, o niewielkich oknach i dziwacznie
rozmieszczonych wieżyczkach, przywodzących na myśl chyba najgorszy
okres architektury amerykańskiej, czyli wczesny wiktoriański gotyk.
Niektóre gmachy otaczają kwadratowy dziedziniec, inne wylewają się na
ulice miasta, które w okresie, o jakim mowa, było prawie całkowicie
zdominowane przez college. Ponieważ tereny szkolne otaczała aura
typowo amerykańskiego małego miasteczka, kolonialne domy stojące
wzdłuż Wheelock Street pozostawiono w pierwotnym kształcie i
przeznaczono na rezydencje dla dziekanów i głównych wykładowców
college'u. Na obrzeżach miasta, gdzie zaczynają się granitowe wzgórza,
rozciągają się farmy - trudne do utrzymania gospodarstwa rolne, z
których skalistej gleby kolejne pokolenia farmerów starają się wydobyć
chociaż tyle płodów, aby wystarczyło na przeżycie. Ta twarda,
nieprzyjazna ziemia zawsze w dziwny sposób kojarzy mi się z chudymi
starszymi kobietami o ostrym, niezbyt miłym sposobie bycia.
Wróćmy jednak do rzeczy - ci z nas, którym szczęśliwie udało się
wydostać przez okna sali jadalnej, stali w samym centrum opisanego
wyżej światka, na razie jeszcze zbyt oszołomieni, aby zacząć dygotać z
zimna. Śnieg przenikał lodowatą, mokrą masą skórę naszych butów.
Wiele osób mrużyło oczy, patrząc na płomienie, lub osłaniało twarze
dłońmi i cofało się, uciekając przed bijącym ze środka żarem. Sam byłem
trochę jak ogłuszony i bez celu chodziłem wśród zebranych przed
hotelem. Nie przyszło mi do głowy, że mógłbym
po prostu przejść do stojącego po drugiej stronie dziedzińca Woram Hall,
gdzie było moje mieszkanie. Nie mogłem się pozbierać, otrząsnąć z
szoku, i wciąż rozglądałem się dookoła, chociaż nie szukałem żadnej
konkretnej osoby czy obiektu. Pewnie właśnie dlatego, w samym środku
szalejącego wokół chaosu, mój wzrok zatrzymał się nagle na stojącej
obok latarni kobiecie.
Zawsze należałem do mężczyzn, którzy, patrząc na kobietę, przede
wszystkim zwracają uwagę na jej twarz, następnie na talię (na te znaczące
wklęsłości linie, mówiące o młodości i wi-talności), potem zaś oceniają
barwę, gęstość, długość i lśnienie włosów. Wiem, że dla innych punkty
oceny ustawione są w odwrotnej kolejności, istnieje też grupa
przedstawicieli mojej płci, których oczy najpierw ogarniają dekolt
kobiecej sukni i biust; a potem spuszczają wzrok, z nadzieją szukając
zgrabnej kostki czy nawet łydki. Tak czy inaczej, tamtego wieczoru i tak
nie mogłem swoich zwykłych kryteriów oceny w chłodny, przemyślany i
przytomny sposób, ponieważ moją uwagę przykuła cała sylwetka
kobiety, na którą patrzyłem.
Nie powiem, że była przeciętnie ładna, bo któż z nas jest „przeciętnie
ładny" w latach młodości, nie nazwałbym jej jednak także piękną, gdyż
jej twarz i cała postać były tak nasycone kolorem i mocnymi,
zdecydowanymi liniami, że pozbawiło ją to delikatności i łagodności, a
więc tych atrybutów, które poprzednio uważałem za konieczny warunek
prawdziwie kobiecej urody. Była wysoka, co kobietom zazwyczaj też nie
dodaje uroku. Wszystko to okazało się po prostu nieistotne z powodu
dziwnego spokoju i znieruchomienia jej sylwetki. Kiedy zamykam oczy,
nawet teraz, w tym podskakującym na szynach wagonie, mogę cofnąć się
w czasie o ponad trzy dziesięciolecia i ujrzeć ją, stojącą nieruchomo
pośrodku rozbieganego tłumu. Potrafię przywołać z pamięci nawet
moment, gdy zbliżyłem się do miejsca, gdzie stała obok latarni, oraz
złocisty brąz jej oczu, topazową tkaninę sukienki, idealnie, wręcz po
mistrzowsku dopasowaną do koloru oczu (tak się składa, że była to
umiejętność, w której Etna nie miała sobie równych - zawsze umiała
doskonale
[ Pobierz całość w formacie PDF ]