Jennifer Blake - Ogród Grzechu, KSIĄŻKI h. aaa
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Jennifer Blake
OGRÓD GRZECHU
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Niczym banshee wypadła z oświetlonego domu, wołając przenikliwym, czystym sopranem swojego
wielkiego czarnego wilczura, który gnał przed siebie z głuchym warczeniem. Niemal przefrunęła przez próg
i była już w połowie schodków, gdy siatkowe drzwi zatrzasnęły się za nią.
Mknęła, nie bacząc na nic, jak wiedźma, jak dysząca zemstą walkiria, odziana jedynie w lekką nocną
koszulę, która w padającym z domu świetle wydawała się zupełnie przezroczysta. W blasku księżyca jej
długie, rozwiane włosy rzucały srebrzysto-złociste refleksy. Prawie nie dotykała stopami ziemi. Szybkonoga,
szczupła, z piękną twarzą ściągniętą niepokojem, była najbardziej fascynującą kobietą, jaką Alec Stanton
kiedykolwiek widział.
- Sticks! Spokój, piesku! - wołała. W biegu rozsuwała nisko wiszące gałęzie magnolii, nurkowała pod
pędami spirei. Wzrok miała wbity w psa, który, groźnie warcząc, trzymał straż na omszonej ceglanej ścieżce.
Wilczur, nie spuszczając Aleka z oczu, jeszcze raz wściekle zawarczał. Stał ze zjeżoną sierścią, odsłonił
kły. Gdy jego pani podeszła bliżej, obronnym ruchem zablokował jej drogę.
- Piesku, co się stało? Co cię tak niepokoi?
Głos miała niespokojny, ale nie słychać w nim było strachu. Zwolniła kroku i wtedy zobaczyła Aleka.
Zatrzymała się gwałtownie, a włosy opadły jej do przodu, okrywając ją jak peleryną utkaną z promieni
księżyca. Znieruchomiała, z zaciśniętymi pięściami, rozszerzonymi oczyma i wyprostowanymi ramionami,
wyglądała jak posąg z białego marmuru.
Alec nie widział już psa, zapomniał, w jakim celu tu przybył i dlaczego stoi wśród splątanych gałęzi
głogów, winorośli i wybujałych krzaków porastających ogród przed domem w kształcie parowca, znanym
jako Ivywild, czyli Dziki Bluszcz. Poruszając się jak we mgle, postąpił kilka kroków do przodu i wyłonił się
z ciemności.
Wilczur poderwał się i skoczył Alekowi do gardła.
- Sticks, zostaw! Leżeć! - Krzyk kobiety zmieszał się z warczeniem psa, lecz było już za późno.
Gdy ważący czterdzieści kilogramów wilczur skoczył w kierunku intruza, Alec w odruchu wyćwiczonym
na treningach zrobił unik, dzięki czemu zamortyzował uderzenie, i błyskawicznie zamknął wielki łeb Sticksa
w stalowym uścisku rąk. Następnie wyszukał właściwe miejsca na szyi psa i wcisnął w nie kciuki, po czym
opadł na kolana i zawirował od pędu nadanego przez rozjuszone zwierzę, aż wykonał pełny obrót.
W jednej sekundzie było po wszystkim. Gdy Alec wstał, sztywny i bezwładny pies leżał na ścieżce między
nim a kobietą.
Z jej ust wyrwał się cichy krzyk rozpaczy. Przypadła do Sticksa i położyła jego łeb na swoich kolanach.
Trzymając go przy piersi, kołysała się w przód i w tył.
- Nic mu nie będzie - powiedział Alec z udawanym spokojem.
Nie odpowiedziała. Po chwili usłyszał, jak odetchnęła z ulgą, gdy pies poruszył się i zaskomlał.
Nagle podniosła na niego mokre od łez oczy.
- Mógł go pan zabić.
- Gdybym chciał go zabić, już by nie żył. Ja tylko uspokoiłem go na jakiś czas, dzięki czemu mam szansę z
panią porozmawiać. - Oczywiście mógł ją oskarżyć o to, że jej urocza psinka o mało co nie rozerwała mu
gardła, ale uznał to za rzecz niewartą słów.
Kobieta wsunęła palce w sierść psa i przytuliła go jeszcze mocniej.
- Znajduje się pan na terenie prywatnej posiadłości. Proszę natychmiast stąd wyjść albo wezwę policję. Czy
wyraziłam się wystarczająco jasno?
Nie tak to wszystko sobie zaplanował. Zamierzał zapukać do drzwi, przywitać się z właścicielką domu i
uprzejmie wyjaśnić powód swej wizyty. Stało się jednak coś zupełnie nieoczekiwanego. Alec w
najśmielszych marzeniach nie przypuszczał, że coś takiego może mu się przytrafia, a zwłaszcza z tą kobietą.
Otóż gdy ujrzał ją, jak w cienkiej koszulce
przedzierała się przez mroki nocy, oniemiał z zachwytu, a w sercu poczuł dziwną tęsknotę.
Zamiast jednak napawać się nieoczekiwanymi doznaniami, musiał pozbawić jej psa przytomności. Nie był
to najszczęśliwszy sposób, by przełamać pierwsze lody.
- Przepraszam, jeżeli wyrządziłem krzywdę Sticksowi - powiedział.
- Oczywiście, że go pan skrzywdził. - Rzuciła mu gniewne spojrzenie.
- Nie powinien był mnie atakować.
- Postąpił słusznie. Bronił mnie, i to na moim terenie.
Banshee - celtycki duch zapowiadający żałosnym zawodzeniem śmierć w domu (przyp. tłum.).
1
No cóż, miała rację.
- Nazywa się pani Laurel Bancroft, prawda? - spytał, chcąc jak najszybciej zamknąć niewygodny dla siebie
temat.
- A jeżeli tak, to co?
- Ja... chciałem z panią porozmawiać. - Po to właśnie tu przyszedł, ale sprawy potoczyły się inaczej. i
- Nie znajdziemy żadnego wspólnego tematu - mruknęła zaczepnie.
- Moja babcia, która przyjaźni się z pani gosposią, Maisie Warfield, dowiedziała się od niej, że potrzebny
jest ktoś, kto zająłby się tą dżunglą, w jaką po śmierci pani męża zamienił się ten ogród. - Maisie
powiedziała o wiele więcej i Alec żałował, że nie słuchał jej uważniej. - Mam trochę doświadczenia w takiej
pracy - dodał.
Przez dłuższą chwilę kobieta patrzyła na niego taksującym wzrokiem.
- Jeżeli naprawdę jest pan wnukiem pani Callie, to nie jest pan ogrodnikiem, tylko... - urwała.
- Inżynierem. Żeby jednak zarobić na studia, pracowałem jako pomocnik ogrodnika - powiedział z lekkim
wyzwaniem w głosie.
- Nie stać mnie na zatrudnienie inżyniera. W pierwszym odruchu chciał wyznać, że gotów jest pracować
dla niej za darmo, wykonywać wszelkie polecenia i być przy niej o każdej porze dnia i... nocy, zostało mu
jednak na tyle rozsądku, że zdołał się opamiętać.
- Chcę się zatrudnić jako pracownik fizyczny i być wynagradzany jak zwykły ogrodnik.
- Dlaczego? - spytała nieufnie.
Wiedział, że jeśli teraz jej nie przekona, za chwilę będzie musiał odejść stąd na zawsze.
Sticks podniósł łeb, otrząsnął się i ułożył na brzuchu. Spojrzał na swojego pogromcę, a potem szybko
odwrócił łeb, jakby zawstydzony porażką. Przyczołgał się do swojej pani i, cicho skomląc, na przeprosiny
polizał jej rękę.
Alec, widząc tę czułą scenę, poczuł zazdrość.
- Z. wielu powodów - odparł. - Najważniejszy jest ten, że potrzebuję pieniędzy.
- Bez trudu mógłby pan sobie znaleźć lepszą pracę.
- Chcę mieć swobodę. Szukam takiego miejsca, gdzie nie będę uwiązany.
Pogłaskała psa, by go pocieszyć, a potem podniosła się i z namysłem zapytała:
- Bo nie chce pan nosić garnituru? Czy też chodzi o pańskiego brata?
- O jedno i drugie.
A więc wiedziała o Gregorym. Powinien był się tego domyślić. Tak przecież zwykle bywa w małych
miasteczkach.
Patrzył na nią, napawając się cudownym widokiem. Smukła i piękna, opromieniona srebrzystym światłem
księżyca, zdawała się pochodzić z innego, nierealnego wręcz świata.
- Jeżeli spodziewa się pan po mnie współczucia... - zaczęła.
- Nie - powiedział stanowczo. - Nie chcę żadnego współczucia. - Spojrzał na nią. - Jest ostatnią rzeczą,
jakiej potrzebujemy.
Zesztywniała.
- Moja sytuacja nie powinna pana obchodzić. Znów na nią spojrzał, a potem o wiele łagodniej powiedział:
- Myślałem o moim bracie i o mnie, chociaż wydaje mi się, że byłoby słusznie panią też w to włączyć, i
Nie odpowiedziała, tylko utkwiła w nim wzrok. W księżycowej poświacie widział jej delikatną skórę,
zarejestrował widoczne w wyrazie twarzy napięcie, zachwycił się ciemnym błękitem jej oczu, przepastnym i
czystym jak głębina mórz południowych, sugerującym, że ta kobieta wie o ludziach więcej, niż sama tego
chce. A zwłaszcza o mężczyznach i ich najniższych instynktach.
Takich właśnie, jakie w tej chwili bez reszty nim zawładnęły.
Pomyślał, że przed chwilą musiała wyjść spod prysznica. Czuł mydło i czysty, kobiecy zapach.
Był to najpotężniejszy afrodyzjak, z jakim miał dotąd do czynienia. Czy starczy mu resztek woli, by
powstrzymać gotującą się w nim namiętność? Czy za moment nie zrobi czegoś... niewłaściwego?
Zdawała się osobą wiotką i delikatną, ale po tym, w jaki sposób stawiała mu czoło, poznał, jak wielką
wewnętrzną siłą dysponowała. Nie lękała się nocy, nie drżała przed obcym mężczyzną, który wyłonił się z
ciemności. Zachowywała się naturalnie, była spokojna, może nawet trochę nieśmiała, ale po królewsku
opanowana.
Jej uroda nie była doskonała. W kącikach oczu miała delikatne zmarszczki, a dolną wargę nie tak pełną jak
górną. Mimo to była tak piękna, że Alec wprost nie potrafił oderwać od niej wzroku.
Czyż mógł jednak żywić choćby najmniejsze nadzieje? Taka kobieta nigdy nie zechce mieć nic wspólnego
z wnukiem Callie Stanton i kalifornijskim hipisem. W jej mniemaniu zapewne zachowywał się jak dzieciak,
który ma wprawdzie dużo mięśni, ale niewiele rozumu. Kiedy indziej taka sytuacja pewnie by go rozbawiła,
2
teraz jednak wcale nie było mu do śmiechu.
Laurel lekko zadrżała, uderzona siłą spojrzenia Aleka Stantona. Miał oczy tak czarne, jakby rozszerzone
źrenice zabrały tęczówkom wszelką barwę, pozostawiając nieprzeniknioną mroczną otchłań. Był wysoki i
szeroki w ramionach, emanował niezłomną odwagą, siłą i pewnością siebie. Należał do ludzi, którzy niejako
w naturalny, instynktowny sposób pokonywali wszelkie zagrożenia, a upiory, które
budziły się nocą, nie miały do nich dostępu. Lecz ona sama nie czuła się przy nim bezpieczna.
Był za duży, za silny, za szybki. Znał wschodnią sztukę walki, której nie potrafiła wprawdzie nazwać, ale
to za jej pomocą pozbawił czucia biednego Sticksa. Poza tym, jak na jej gust, wyglądał zbyt egzotycznie z
długimi czarnymi włosami związanymi rzemykiem w kucyk, czarnymi krzaczastymi brwiami i długimi
rzęsami, z grubo ciosaną kwadratową twarzą i srebrzyście lśniącym kolczykiem w kształcie błyskawicy,
wpiętym w lewe ucho.
Ubrany był całkowicie na czarno: boty, dżinsy, podkoszulek bez rękawów, który podkreślał muskularny
tors i odsłaniał wielobarwną plamę skomplikowanego tatuażu. Laurel mimo ciemności rozpoznała smoka
otaczającego jego ramię i schodzącego na pierś.
Unikając patrzenia mu w oczy, spojrzała na tatuaż, a potem odwróciła głowę. Palce jej zadrżały od nagłego
pragnienia, by dotknąć tych dziwnych rysunków, musnąć ciepłą, gładką skórę smoka-mężczyzny i poczuć
moc mięśni, które poruszały się pod tatuażem. Gdyby jednak tak zrobiła, mogłaby ulec pokusie i położyć na
bestii rozpostartą dłoń, a wtedy poczułaby bijące serce mężczyzny.
Szybko przywołała się do porządku. Chyba musiała postradać zmysły. Przecież ma czterdzieści jeden lat, a
on pewnie nie ma nawet trzydziestu.
No cóż, za długo była sama. Tak bardzo przywykła do samotności, że wybiegła z domu, nie bacząc na to,
iż ma na sobie jedynie cienką nocną koszulę. A, co gorsza, teraz oddaje się dzikim fantazjom tylko dla tego,
że jest sam na sam z pociągającym mężczyzną. Chyba rzeczywiście zaczyna tracić rozum.
Jednak czarowny urok ciepłej wiosennej nocy mącił w niej rozwagę i podstępnie popychał Laurel ku
dziwnemu przybyszowi. Stali pod drzewem magnolii, w powietrzu rozchodził się zapach kwiatów. Wokół
rozbrzmiewał cichy chór nocnych owadów, jak nie kończące się echo uczuć, które w niej wzbierały.
Sticks, który do tej pory leżał na ścieżce, z trudem podniósł się, podszedł do Laurel i przywarł do jej kolan.
Otrząsnęła się, jakby wróciła z dalekiej krainy. Ogromne napięcie nieco zelżało.
- Proszę posłuchać - powiedziała stanowczo, lecz nieco zbyt ochryple. - Zamierzam nająć kogoś, kto tylko
zetnie kilka drzew i wykarczuje zbędne krzaki, ewentualnie skopie parę grządek pod róże...
Alec wpadł jej w słowo.
- Mogę zrobić dwa razy tyle i zajmie mi to o połowę mniej czasu.
- Nie wątpię, ale chodzi o to...
- Chodzi o to, że pani się mnie boi. No cóż, w zacofanym, prowincjonalnym Hillsboro w stanie Luizjana
uważa się, że mężczyzna powinien wyglądać inaczej. Facet należący do pani sfery powinien strzyc włosy na
jeża, ubierać się z pedantyczną starannością, myśleć tylko o wędkowaniu, polowaniu i piciu piwa oraz
absolutnie nie mieć pojęcia o tym, czego naprawdę potrzebują kobiety i co je interesuje. Oczywiście wiem,
że tu nie pasuję. - Jego głos zmiękł. - Podobnie jak pani.
Zacisnęła usta i odezwała się dopiero po dłuższej chwili.
- Nie wiem, o czym pan mówi.
- Naprawdę?
Uśmiech Aleka trwał zaledwie sekundę, lecz jego moc była porażająca. Czarny anioł! przemknęło jej przez
myśl, gdy odczuła przenikliwą słodycz, bezgraniczne zrozumienie i aprobatę dla jej niezależności,
emanującą z twarzy niezwykłego gościa. Być może litował się nad nią, ale przede wszystkim podziwiał jej
odwagę i bezkompromisowość. Sondował głębię jej samotności, ofiarowywał pociechę, obiecywał ukojenie.
Gdy uśmiech zniknął, Laurel z trudem zwalczyła poczucie żalu. I straty.
- To nie... Proszę mi wierzyć, nie jestem aż tak zaściankowa - powiedziała szybko - ale akurat teraz
wolałabym uniknąć następnych kłopotów.
- Pani potrzebuje pomocy, a ja pieniędzy. To chyba normalne - powiedział spokojnie, jakby wyjaśniał, a
nie prosił.
Impulsywnie wyciągnęła przed siebie rękę.
- To nie takie proste!
- Moim zdaniem całkiem proste. Mój brat umiera na raka. Wiedziała pani o tym? Wziąłem bezpłatny urlop
z pracy w Los Angeles i przyjechałem z nim odwiedzić babcię Callie. A teraz brat chce tu zostać. Dobre
domowe jedzenie i spokojny tryb życia mogą mu albo pomóc, albo i nie, ale warto spróbować. Jednak nie
zamierzam pozostawać na utrzymaniu babci. To prawda, że mógłbym znaleźć sobie stałą i lepiej płatną
3
pracę, ale musiałbym wychodzić z domu na cały dzień, a to mi nie odpowiada. Do pani miałbym blisko i nie
byłbym za bardzo uwiązany.
Pracuję szybko i dobrze, nie ma też we mnie fałszywej i głupiej dumy, potrafię więc słuchać poleceń.
Odróżniam różę od rzepy, umiem murować, kłaść rury kanalizacyjne, w ogóle znam się na wszystkich tego
typu robotach. Czego więcej może pani chcieć?
Tylko tego, by w nieskończoność słuchać jego głębokiego, spokojnego głosu. A to był wystarczający
powód, by zachować ostrożność.
- Zaplanowałam pewną drobną inwestycję - powiedziała. - Po oczyszczeniu ogrodu z zarośli chciałabym
zbudować małą fontannę pośrodku klombów z różami. Nie jest to jednak warte ani pana czasu, ani
umiejętności.
Na jego usta znów powrócił uśmiech, który wabił Laurel wbrew jej woli.
- I tak nie mam jak ich teraz wykorzystać, a już zupełnie okażą się zbędne, jeśli nie da mi pani pracy.
- Nie wydaje mi się...
- Coś pani zaproponuję - powiedział, podchodząc bliżej. - Pierwszy dzień przepracuję za darmo i wtedy
pani zdecyduje, czy się nadaję, czy też nie. Jeżeli nie, sprawa na tym się skończy, lecz jeśli tak, zacznie mi
pani płacić od następnego dnia.
- Nie mogę na to pozwolić - zaprotestowała.
- Uczciwa umowa to wszystko, o co proszę. Przyjdę o ósmej. Zgoda?
Chyba naprawdę zwariowała, bo układ zaczynał jej się wydawać niemal rozsądny. A tak naprawdę, co to
za różnica, czy zatrudni jego, czy starego Pendera, czy też młodego Randy’ego Notta, który wykonywał
drobne prace u jej teściowej? Przecież ten mężczyzna będzie tylko najemnym pracownikiem, po prostu
parą zręcznych rąk. Potrwa to dwa, trzy dni, najwyżej tydzień, i Stanton odejdzie. Podjęła decyzję.
- Powiedzmy o siódmej, żeby mógł pan zrobić jak najwięcej, zanim zacznie się upał.
- Pani jest tu szefową.
Skinął głową i odszedł, rozpływając się w ciemnościach. Po chwili Laurel usłyszała niski warkot
zapalanego motoru, potem ryk silnika, aż wreszcie wszystko umilkło i powróciła nocna cisza.
Mimo że na dworze było ciepło, przeszył ją dreszcz. Objęła się mocno rękami. Sticks spojrzał na nią i
zaskomlał, wyczuwając jej niepokój.
- Co o tym myślisz, piesku? - spytała, zdobywając się zaledwie na cichy szept. - Czy popełniłam błąd?
Wilczur, patrząc w kierunku, w którym odszedł Alec Stanton, bez przekonania pomachał ogonem.
Laurel westchnęła i zamknęła oczy.
- Ja też tak myślę.
Następnego ranka nowo najęty robotnik przyszedł punktualnie. Laurel musiała mu przyznać przynajmniej
tyle. Akurat zdążyła włożyć stare dżinsy i wyblakły żółty podkoszulek, gdy usłyszała na podjeździe warkot
motocykla.
Maisie Warfield, jej gosposi, jeszcze nie było. Zawsze przed przyjściem wyprawiała do pracy swojego
„staruszka”, jak nazywała męża, który zbliżał się już do wieku emerytalnego. Laurel wolała nie czekać, aż
Alec Stanton podejdzie do drzwi i odezwie się staroświecki dzwonek. Chwyciła pantofle i w samych
skarpetkach pobiegła do wejścia. Przynajmniej nie musiała się martwić o Sticksa, który spędził noc na tylnej
werandzie i wciąż był tam zamknięty.
Na podjeździe stał jasnoczerwony harley davidson, wyglądający na tle późnowiktoriańskiego domu jak
biedronka na rąbku staroświeckiej koronkowej sukni. Jednak Aleka nie zobaczyła. Nie było go też w
zarośniętym ogrodzie. Idąc za odgłosami trzasków, rwania i rozłupywania, dotarła na skraj ogrodu. Alec już
pracował, to znaczy oczyszczał ogrodzenie z zielonej plątaniny dzikiego wina i pnączy.
Słysząc jej kroki, podniósł głowę i skłonił się.
- Trzeba by wymienić co najmniej kilkanaście sztachet, a potem pomalować całe ogrodzenie, bo inaczej
wszystko pójdzie w rozsypkę. W tym klimacie drewno...
- Wiem - odparła krótko.
- Mógłbym...
- Sama się tym zajmę - przerwała mu. - Pana zatrudniłam jako ogrodnika.
Zerwał długie pnącze wina i rzucił je na ziemię. Korzenie zamierzał wykopać później. Zdjął rękawice i
wepchnął je za pasek dżinsów. Przebiegł krytycznym spojrzeniem po domu, jego otoczonych balustradami
werandach, zaokrąglonych z każdego końca jak pokład parowca, zwieńczeniach cienkich kolumn,
wyglądających jak pajęczyny pokryte lodem, i stożkowej wieżyczce na dachu.
- To wielki, stary dom - powiedział. - Nie można pozwolić, by zniszczał.
- Nie zamierzam do tego dopuścić - odparła cierpko. - A teraz, jeżeli pan...
4
- Babcia mówiła mi, że to rodzinna rezydencja pani męża. Jak doszło do tego, że ten dom należy do pani?
- Nikt inny go nie chciał.
Tak rzeczywiście było. Dom był zaniedbany już wtedy, gdy Laurel pierwszy raz go zobaczyła. Jej
teściowa, Sadie Bancroft, wyprowadziła się stąd w latach sześćdziesiątych, niedługo po tym, jak opuścił ją
mąż, a szwagierka Laurel, Zelda, nie chciała tu mieszkać. Miała dość tej starej rudery już w czasach, gdy
była dzieckiem i nie mogła się nadziwić, dlaczego Laurel po ślubie z Howardem tak zależało na odkupieniu
domu od rodziny. Nawet Howard w ciągu piętnastu lat ich małżeństwa często narzekał na trudności z
utrzymaniem budynku w jakim takim stanie i mówił, że chciałby go sprzedać i kupić mały, elegancki domek
w stylu farmerskim. Ale zawsze kończyło się na gadaniu.
- Jest wielki, szczególnie dla jednej osoby.
- Lubię duże domy - powiedziała Laurel i nagle poczuła, jak bez żadnej przyczyny na jej twarz wypływa
rumieniec. A może jednak był jakiś powód? Dlaczego bowiem Alec Stanton lekko się uśmiechnął?
- Od czego mam zacząć?
- Słucham?
Przechylił głowę.
- Miała mi pani powiedzieć, od czego mam zacząć swoją robotę.
- Ach, tak. Oczywiście. - Odwróciła się na pięcie i poprowadziła go do frontowego ogrodu.
Z początku chciała pracować razem z nim, żeby na bieżąco pokazywać mu, co chce zachować, a co usunąć,
jednak szybko się zorientowała, że wcale nie jest to potrzebne. Znał się na roślinach, widać dobrze
wykorzystał ten czas, kiedy pracował jako pomocnik ogrodnika. Poza tym był świetnie zorganizowany.
Zanim zabrał się do pracy, przygotował sobie narzędzia, które znalazł w szopie za wolno stojącym garażem,
naoliwił je i naostrzył.
- Warto byłoby kupić nowy sekator - zauważył, przesuwając zgrubiałą opuszką kciuka po ostrzu. -
Ułatwiłaby sobie pani pracę.
Miał rację.
- Powiem Maisie, żeby wstąpiła do sklepu ogrodniczego, gdy będzie następnym razem w mieście.
- Potrzebna też jest benzyna do kosiarki.
- To też Maisie może kupić. Przyglądał jej się przez chwilę niezgłębionymi, czarnymi jak obsydian oczami.
- Zauważyłem, że jedna opona w pani samochodzie jest bez powietrza, a pozostałe są tak zużyte, że
zupełnie nie nadają się dojazdy.
- Nie jeżdżę zbyt wiele - powiedziała, unikając jego spojrzenia.
- Babcia mówiła, że pani w ogóle nie wychodzi z domu. Twierdzi, że pani tylko czyta i w szopie za
garażem robi gliniane garnki. Dlaczego?
- Bez powodu. Po prostu lubię własne towarzystwo. - Rzuciła mu zimne spojrzenie, po czym odwróciła się.
- Gdyby pan czegoś potrzebował, będę w domu.
Instynktownie uciekała w odosobnienie, po prostu uważała to za najlepszy sposób samoobrony, nic więcej.
A tego człowieka nie powinno interesować, czy siedzi w domu, czy wychodzi, czy pracuje przy kole
garncarskim, czy też leci na miotle na Księżyc. I nie życzyła sobie, by ktoś ją obserwował, udzielał
nieproszonych rad, wtykał nos w jej życie. Zapłaci mu za dzisiejszy dzień i odeśle. Dawała sobie radę, zanim
Alec Stanton się tu pojawił, i będzie tak samo, gdy odejdzie.
Jednak wraz z upływem dnia przekonywała się coraz bardziej, że Alec naprawdę umie pracować. Gdy przy
starym ogrodzeniu wyciął dziesiątki sosen-samosiejek i krzaków sasafrasu, okazało się, że plot otaczający
frontową część ogrodu pilnie wymaga reperacji i pomalowania. Oczyścił stojący w kącie różany domek
Russella, wyciął róże jerychońskie i pnącza. Odsłonił pergolę i ławkę z drewna cyprysowego, do tej pory
schowane w rozrośniętym dzikim winie. Wszystkie wyrwane rośliny układał na stosie, który w końcu
podpalił. Ogień tlił się powoli, a dym uniósł się tak wysoko, że zasłonił południowe słońce.
Laurel usiłowała nie obserwować Aleka, jednak mimo najlepszych intencji okazało się, że każda czynność,
którą wykonywała, nieodmiennie wiodła ją prosto do frontowych okien.
Koło dziesiątej Alec zdjął koszulę. Warstewka potu lśniła na jego opalonych plecach, a pył i suche liście
opadały na zawęźlone mięśnie ramion. Był rozgrzany, spocony, brudny i wspaniały. A ona nienawidziła go
za to, że nie mogła oderwać od niego oczu.
Ostatnią rzeczą, jaką pragnęła widzieć w mężczyznach, była uroda. Co więcej, przywykła, że w jej
najbliższym otoczeniu nic nie przypominało o istnieniu mężczyzn, i było jej z tym dobrze. Od śmierci męża
nawet nie myślała o miłości czy seksie. Powrót do tego wszystkiego w niczym jej nie pomoże, dlatego w
żadnym wypadku nie pozwoli, by tak się stało.
- Na lunch jest pieczony kurczak na zimno i sałatka - usłyszała głos Maisie. - Chcesz, żebym to wam
podała na werandzie?
5
[ Pobierz całość w formacie PDF ]