Jeffries Sabrina - Czar Wigilijnej Nocy, książki
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
//-->Spis treściPrologRozdział IRozdział IIRozdział IIIRozdział IVRozdział VRozdział VIRozdział VIIRozdział VIIIRozdział IXRozdział XRozdział XIRozdział XIIRozdział XIIIRozdział XIVRozdział XVRozdział XVIRozdział XVIIRozdział XVIIIRozdział XIXRozdział XXRozdział XXIRozdział XXIIRozdział XXIIIRozdział XXIVRozdział XXVRozdział XXVIEpilogPrzypisyPrologKwiecień 1803 rokuNikt go jeszcze nie zawołał.Ośmioletni Pierce Waverly, dziedzic hrabiego Devonmonta, siedział na łóżku w górnejsali internatu męskiej szkoły Harrow, gdzie mieszkał od trzech miesięcy razemz sześćdziesięcioma innymi chłopcami.Dziś zaczynały się jego pierwsze wakacje. Większość szkolnych kolegów została jużodebrana przez rodziców. Kufer miał spakowany. Był gotów.A jeśli nikt nie przyjedzie? Czy będzie musiał zostać w Harrow, sam w internacie?Mama i tata przyjadą. Na pewno przyjadą. Dlaczego mieliby tego nie zrobić?Ojciec uważa cię za słabeusza. Dlatego spakował twoje manatki i wysłał cię do szkoły –żebyś zmężniał.Zadrżał mu podbródek. Nic nie mógł poradzić na to, że miał astmę. Ani na to, że lubił,kiedy matka uczyła go gry na fortepianie, co ojciec uznawał za niemęskie zajęcie. Jeśli ukrywałsię, gdy ojciec chciał zabrać go na przejażdżkę konną, to dlatego, że zawsze był besztany, bo niejeździł, jak należy. Pierce wpadał w złość i mówił rzeczy, które ojciec uważał za bezczelne.Albo, co gorsza, brakowało mu tchu i wpadał w panikę. Wówczas przychodziła matkai pomagała mu odzyskać oddech. Ojciec tego nie znosił.W porządku, może i ojciec był zdolny zostawić go w szkole, żeby tu zgnił, ale matka nieposunęłaby się do czegoś podobnego. Tęskniła za nim – wiedział, że tak, nawet jeśli nie pisała zaczęsto. On także tęsknił. Ogromnie. Wiedziała, co robić, gdy dopadały go duszności. Nie uważałagry na fortepianie za niemęskie zajęcie i twierdziła, że Pierce jest bystry, a nie bezczelny. Umiałago rozbawić, nawet poprzez swoje nieczęsto pisane listy. Jeśli po niego nie przyjedzie…Łzy wezbrały mu w oczach. Rozejrzał się i ukradkiem wytarł je dłonią w rękawiczce.– Ależ maminsynek, beczy za rodzicami – usłyszał za sobą drwiący głos.A niech to diabli! To jego zaprzysięgły wróg, George Manton, dziedzic wicehrabiegoRathmora. Manton był pięć lat starszy od Pierce’a. Prawie wszyscy chłopcy byli od niego starsi.I więksi. A także silniejsi.– Wcale nie płaczę – oświadczył grobowym tonem Pierce. – Jest tu za dużo kurzu i tyle.– Jak przypuszczam, masz jeden z tych swoich ataków – prychnął pogardliwie Manton. –Tylko nie myśl, że się na to nabiorę. Jeśli zaczniesz się przy mnie dusić, wykopię z ciebieostatnie tchnienie. Jesteś marną namiastką wychowanka Harrow.Ja przynajmniej potrafię to przeliterować poprawnie. A ty za nic nie przeliterujesz słowa„bęcwał”, nawet gdyby wyryto ci je na czole.Pierce wiedział, że lepiej nie mówić tego na głos. Ostatnim razem, kiedy powiedział, comyśli, Manton jednym uderzeniem powalił go na ziemię.– No i co? – drwił dalej Manton. – Nie masz nic do powiedzenia, mały mięczaku?Jesteś przerośniętym troglodytą, który zaczepia chłopców dwa razy mniejszych od siebie,bo ma dwa razy mniejszy móżdżek.Tego jednak także nie mógł powiedzieć.– Zdaje się, że jest tu twój służący. – Pierce wskazał ruchem głowy drzwi. – Niepowinieneś kazać mu czekać.Manton spojrzał w stronę, gdzie lokaj w liberii Rathmorów ze stoickim spokojem udawał,że niczego nie widzi.– Każę mu czekać tak długo, jak zechcę. Jestem dziedzicem i mogę robić, co mi siężywnie podoba.– Ja też jestem dziedzicem, wiesz? – Pierce dumnie wypiął pierś. – Twój ojciec jest tylkowicehrabią. Mój jest hrabią.Kiedy Mantonowi zwęziły się oczy, Pierce przeklął zbyt prędki język. Doskonalewiedział, że nie powinien drażnić niedźwiedzia, lecz Manton bardzo go rozgniewał.– Cholernie wiele ci to pomaga – odgryzł się Manton. – Jesteś żałosną namiastką synahrabiego. Tak się dzieje, gdy miesza się obcą krew z dobrą angielską. Ośmielę się twierdzić, żetwój ojciec żałuje, że zabrał się za twoją matkę.– Nie żałuje! – Pierce skoczył na równe nogi. Błysk zadowolenia w oczach Mantonapowiedział mu, że nie powinien dać się sprowokować. Manton zawsze atakował, gdy poczułkrew. Ale Pierce’owi było już wszystko jedno.– Jest w połowie cudzoziemką. Dziadek Gilchrist zasiadał w Izbie Lordów!– Był bez grosza – zadrwił Manton. – Nie wiem, co takiego twój ojciec widział w córceubogiego barona, lecz przypuszczam, że obaj wiemy, co ona w nim widziała – fortunę i tytułhrabiny. Uczepiła się go jak rzep psiego ogona.– Ani słowa więcej o mojej matce! – Pierce popchnął go mocno. – Co ty możeszwiedzieć? Zamilcz, zamilcz, zamilcz…Manton uderzył Pierce’a w ucho na tyle mocno, że ten umilkł.Stał oszołomiony i próbował się pozbierać. Nim jednak rzucił się na Mantona, wtrącił sięlokaj:– Może powinniśmy już stąd iść, sir? – odezwał się niespokojnie. – Chyba nadchodzidyrektor.To wystarczyło, żeby Manton przestał. Pierce także. Stał, ciężko dysząc, żądny walki,niemniej jednak jeśli zadarłby z samym dyrektorem, ojciec by mu nie wybaczył.– No proszę, upiekło ci się – wycedził Manton. – Dokończymy po powrocie.– Nie mogę się doczekać! – wypalił Pierce, gdy lokaj przepuszczał Mantona przy wyjściu.Zapewne po wakacjach tego pożałuje, ale na razie był rad, że postawił się Mantonowi. Jakten podły bękart mógł opowiadać o matce takie niegodziwości i kłamstwa? Matka taka nie była.W drzwiach ukazał się dyrektor w towarzystwie służącego.– Paniczu Waverly, przybył po panicza krewny. Proszę za mną.Bez dalszych wyjaśnień dyrektor wyszedł. Pozostawił jedynie służącego, który zabrałkufer Pierce’a, a następnie także wyszedł.Oszołomiony Pierce zszedł za służącym po schodach. Krewny? Jaki znów krewny? Miał,co prawda, jakichś krewnych, niemniej jednak nigdy dotychczas ich nie widział.Ojciec nie miał braci ani sióstr. Prawdę mówiąc, nie miał nawet rodziców, w ogólenikogo, odkąd zmarła babka. Tylko stryja, generała kawalerii, lecz Isaac Waverly nadal służyłw wojsku gdzieś za granicą.Rodzice matki także od kilku lat nie żyli. Nie miała rodzeństwa. Pierce poznał jejdalszego kuzyna na pogrzebie dziadka Gilchrista, lecz pewnego razu w Montcliff – posiadłościrodzinnej, ojciec potraktował kuzyna tak nieżyczliwie, że ten szybko zakończył wizytę. Krewny,który do niego przyjechał, nie mógł zatem być krewnym ze strony matki.Pierce zgadywał, kto by to mógł być, aż w końcu zobaczył człowieka zbliżonego wiekiemdo ojca. Ach, to musiał być syn stryjecznego dziadka Isaaca. Pierce jak przez mgłę przypomniał
[ Pobierz całość w formacie PDF ]