Jenn Bennet - Milosne grafiti(1), Książki
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
//-->KorektaRenata KukHanna LachowskaProjekt graficzny okładkiMałgorzata Cebo-FoniokZdjęcie na okładce© elwynn/ShutterstockTytuł oryginałuThe Anatomical Shape of a HeartCopyright © 2015 by Jenn BennettFirst published by Feiwel and Friends, and imprint of Macmillan.All rights reserved.Wszelkie prawa zastrzeżone.Żadna część tej publikacji nie może być reprodukowanaani przekazywana w jakiejkolwiek formie zapisubez zgody właściciela praw autorskich.For the Polish editionCopyright © 2016 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.ISBN 978-83-241-5984-0Warszawa 2016. Wydanie IWydawnictwo AMBER Sp. z o.o.02-954 Warszawa, ul. Królowej Marysieńki 58www.wydawnictwoamber.plKonwersja do wydania elektronicznegoP.U. OPCJAjuras@evbox.pl1Ostatni pociąg nie nadjeżdżał. Dochodziła północ. Prawie od godziny ściskałam kurczowo portfolio zmoimi pracami i ratowałam resztki dumy, czekając na przystanku kolejki przy szpitalu uniwersyteckimrazem z garstką słuchaczy zerowego roku medycyny, podstarzałą Chinką dzierżącą parasol jak dzidę,gadatliwym Bezdomnym Willem (mieszkańcem podziemnego parkingu szpitalnego) oraz zawianymulicznym kaznodzieją, który z niezmąconym entuzjazmem próbował na zmianę ostrzec nas przed piekielnąapokalipsą albo wcisnąć bilety na zlot – a może jedno i drugie.– Metro linii N-Judah zepsuło się w tunelu Sunset – przeczytał jeden ze studentów z ekranu swojejkomórki. – Wygląda na to, że zostaje nam nocny autobus.Grupka studentów wydała zgodny jęk.Przerażający nocny autobus.Późno w nocy, gdy metro w San Francisco kończy kursowanie, a większość mieszkańców już spokojnieśpi, na ulice wyjeżdżają nocne autobusy nazywane sowami. Jechałam takim tylko raz, tuż przed końcemroku szkolnego. Mój starszy brat Heath chciał mnie rozerwać, więc poszliśmy na zbiorowe śpiewanieMałej Syrenkiw Castro Theatre. Wieczór był do bani. Po niesmacznej kolacji w obskurnej restauracjispóźniliśmy się na ostatnie metro. Nocne autobusy są wolniejsze, brudniejsze i pełne ludzi, którzywracają z imprez, klubów, barów – to drastycznie zwiększa ryzyko, że wplączesz się w przypadkowąbójkę albo oberwiesz chluszczącymi wymiotami. Jazda nocnym autobusem, kiedy Heath był ze mną, tojedno, ale samotnie… to zupełnie inna sprawa, tym bardziej że nikt w domu nie wiedział, gdzie jestem.Taaak, wiem. To dosyć głupi pomysł, ale nie miałam kasy na taksówkę. Odgryzłam skórkę przypaznokciu i zagapiłam się na mgłę otulającą uliczne latarnie. Bałam się, ale miałam nadzieję, że nikt tegonie widzi.A tak dla ścisłości: w zasadzie mam zakaz poruszania się środkami miejskiej komunikacji podwudziestej drugiej. Bo moja mama uznała, że to dowiedziony naukowo sposób, żeby uniknąć przemocy.Nie lubi pozostawiać niczego przypadkowi. Jest dyplomowaną pielęgniarką i trzy, cztery razy w tygodniubierze nocki na ostrym dyżurze w szpitalu po drugiej stronie ulicy (teraz też tam była), więc dokładniewie, o jakiej porze zaczynają przywozić ofiary strzelanin. Chociaż Heath ma taką samą godzinę policyjną,i tak wiadomo, że to ja bardziej nadaję się na przypadkową ofiarę, bo jestem niską dziewczyną i nie mamjeszcze osiemnastu lat. Statystycznie rzecz biorąc, mogę być łatwym celem, ale zwykle nie włóczę się pomieście o tej porze, żeby pokazać, że mam gdzieś moje cenne nastoletnie życie. Zresztą to nie było jakieśgigantyczne ryzyko. Nie zabłąkałam się do żadnej zakazanej dzielnicy, a drogę do szpitalauniwersyteckiego znam od dziecka. Miałam też przy sobie gaz pieprzowy i dość odwagi, by go użyć.Poza tym nie kręciłam się tu bez celu. Chciałam pokazać moje ilustracje profesorce, która kierujewydziałem anatomii, i przekonać ją, żeby mnie wpuściła do laboratorium, gdzie przechowują zwłokiprzekazane szpitalowi w darze. W każdym razie taki był mój pierwotny plan. Ale po wielu godzinachczekania na osobę, która się w ogóle nie pojawiła, cały ten pomysł wydał mi się idiotyczną stratą czasu.Studenci medycyny zakładali się, o której przyjedzie nocny autobus, a Bezdomny Will machnął minieznacznie ręką i ruszył w moją stronę. Dobre i to. Naprawdę czułabym się bezpieczniej, gdyby odpijanego kaznodziei oddzielała mnie jakaś znajoma twarz. Denerwowało mnie, gdy dmuchał ognistymoddechem w moją stronę.– Hej, stary – powiedział Will, podchodząc.Stary? Nie zdążyłam nawet odpowiedzieć, bo powlókł się dalej, jakby w ogóle mnie nie widział. Nonieźle. Zignorowana przez bezdomnego. Ta noc zapowiadała się coraz lepiej.– Co tam, Willy? – odpowiedział serdecznie męski głos. – Masz nockę?– Ochroniarze szpitala robią obchód. Czekam, aż się zmyją.Ciekawość wzięła górę. Odwróciłam się, żeby sprawdzić, kogo zagadnął Will, ale dostrzegłam tylkociemną postać opartą o słup. Will zasłaniał mi widok i nie byłam w stanie zobaczyć nic więcej.Rozmawiali chwilę i dopiero po kilku minutach bezdomny mnie dostrzegł.– O, Smutna Dziewczyna – powiedział, szczerząc zęby. Tak na mnie mówi, bo myśli, że mam depresję.Ale nie mam. Jestem po prostu dosyć ponura i poważna, ale jak to wyjaśnić komuś, kto sypia na łóżku zkartonu. – Jak leci?– Nie najlepiej – odparłam. – Nic dzisiaj nie mam.Czasami dawałam mu drobne, ale gdybym miała teraz trochę kasy, to pojechałabym do domu taksówkąi już by mnie tu nie było.– Nie ma sprawy. Twoja starsza zafundowała mi obiad, jak szła do pracy.Wcale mnie to nie zdziwiło. Mama, pewnie przez to, że była pielęgniarką, nie mogłaby spokojnie spać,gdyby nie nakarmiła każdego w zasięgu swojego wzroku, a do tego miała jeszcze fioła na punkciemarnowania żywności. Wystarczyło, że zostało trochę więcej jedzenia niż ziarnko ryżu, a już wkładałaresztki do lodówki, żeby później zrobić z tego lunch albo rozdać sąsiadom, koleżankom w pracy i jak sięokazało, także Bezdomnemu Willowi. Ten ostatni dostrzegł właśnie innego znajomego i już do niegosunął, wystawiając mnie na pastwę swojego niewidocznego przyjaciela.Ale co tam. Każdy jest lepszy niż uliczny kaznodzieja. Tyle tylko że to nie był każdy. Tylko chłopak.Mniej więcej w moim wieku.Naprawdę gorące ciacho w moim wieku.Długonogi i szczupły, opierał się niedbale o słup telefoniczny i wciąż odsuwał niesforny kosmykciemnych włosów, który opadał mu na oko. Od stóp do głów był ubrany na czarno, jakby dostał głównąrolę w filmie o włoskich gangsterach i szykował się do skoku na bank: miał dżinsy, dopasowaną kurtkę iczapkę zsuniętą prawie na oczy. Ciasne czarne rękawiczki opinały dłonie, a na chodniku, tuż przy nodze,stał wytarty plecak (prawdopodobnie wypchany materiałami wybuchowymi do rozwalenia bankowegosejfu).Wpatrywałam się w niego zupełnie bezwiednie. Wyrwał mnie z tego dopiero głos kaznodziei.Razem z kobietą osłaniającą się parasolem słuchałam, jak mamrocze coś o zbawieniu i światłości.Potem było kilka bełkotliwych zdań, aż wreszcie padł tekst o dziwkach, bestiach i płomieniach. Ogień isiarka. Bębenki pękały mi w uszach. Mocniej ścisnęłam moje portfolio, ale po chwili zamilkł i sprawiałwrażenie, jakby zasnął oparty o wiatę przystanku.– Słaby zawodnik – zauważył chłopak konspiracyjnym tonem. Czyżby podszedł bliżej? Bo dopieroteraz spostrzegłam, że jest bardzo wysoki. Zresztą jak większość ludzi z mojej perspektywy. Byłam mała,więc przewyższał mnie co najmniej o trzydzieści centymetrów. – Dałabyś mu radę, gdyby chciał cizwinąć teczkę. To twoje prace?Opuściłam wzrok na portfolio, jakbym pierwszy raz je widziała.– Tak, to moje prace.Nie zapytał, co robię z pracami plastycznymi na kampusie medycyny. Zmrużył tylko oczy w zamyśleniui powiedział:– Czekaj, niech zgadnę. To nie jest martwa natura ani pejzaże. Twoje sceptyczne spojrzenie nasuwa namyśl sztukę postmodernistyczną, ale buty… – przesunął wzrok po mojej czarnej spódnicy i szarychskórzanych botkach sięgających kolan – …wskazują na coś praktycznego, jak projektowanie logo.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]