Jeszcze Mnie Polubicie, Książki
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
MEG CABOT
Jeszcze
mnie
polubicie
Popularny:
(przym.) powszechnie lubiany, ceniony przez ogół, znany lub sławny.
Popularność.
Wszyscy jej pragniemy. Dlaczego? Bo popularność oznacza, że ludzie nas
lubią. A wszyscy chcą być lubiani.
Ale, niestety, nie wszyscy są lubiani.
Co takiego mają w sobie ludzie popularni, co sprawia, że właśnie oni są tak
lubiani?
Ludzie popularni są:
• przyjacielscy
• gotowi zakasać rękawy i włączyć się do jakiejś wspólnej pracy
• zainteresowani wszystkim, co dzieje się w pracy czy w szkole
• schludni i sympatyczni z wyglądu
Ludzie popularni się z tym nie rodzą. Oni sobie wypracowali takie cechy, które
przynoszą im popularność...
...i ty też możesz to osiągnąć, wykorzystaj tylko wskazówki z tej książki!
1
Dwa dni do końca odliczania
Sobota, 26 sierpnia, 7.00 wieczorem
Ze sposobu, w jaki ta kobieta wpatrywała się w mój identyfikator, powinnam się była
domyślić, że zapyta.
- Amy Landry... - powtórzyła, sięgając po portfel. - Skąd ja znam to nazwisko?
- Kurczę, proszę pani - powiedziałam. - Nie mam zielonego pojęcia.
Tyle że chociaż nigdy przedtem na oczy jej nie widziałam, to domyślałam się, skąd
mogła o mnie usłyszeć.
- Już wiem! - Strzeliła palcami, a potem wskazała na mnie. - Jesteś w żeńskiej
drużynie piłki nożnej Liceum Bloomville!
- Nie, proszę pani. Nie jestem.
- A nie byłaś czasem w orszaku królowej na jarmarku hrabstwa Greene?
Ale widać było, że zanim skończyła mówić, już wiedziała, że znów się pomyliła. Moje
włosy nie nadają się dla dwórki królowej jarmarku jakiegoś hrabstwa w Indianie: są brązowe,
a nie blond, kręcą się, nie są proste. I nie mam figury odpowiedniej dla dwórki królowej
jarmarku żadnego hrabstwa w Indianie - to znaczy, jestem raczej nieduża, a jeśli regularnie
nie ćwiczę, moja figura coraz bardziej przypomina beczułkę.
Naturalnie, robię co mogę z tym, co Bóg dał mi do dyspozycji, ale raczej w najbliższej
przyszłości nie trafię do „Następnej Top Modelki Ameryki”, a już na pewno nie czeka mnie
rola dwórki z orszaku jakiejś królowej jarmarku.
- Nie, proszę pani - powiedziałam.
Chodzi o to, że naprawdę nie miałam ochoty, żeby to roztrząsała. Bo kto by miał?
Ale baba nie chciała odpuścić.
- Mój Boże. Ja po prostu wiem. Wiem, że skądś znam twoje nazwisko. - Podała mi
kartę kredytową, żeby zapłacić za zakupy. - Jesteś pewna, że nie czytałam o tobie w gazecie?
- Raczej tak, proszę pani. - Boże, tylko tego mi jeszcze trzeba. Żeby ta cała sprawa
została opisana w gazecie.
Na szczęście jednak od czasu zawiadomienia o moich narodzinach w gazecie nie
ukazała się żadna wzmianka o mnie. Bo i dlaczego miałaby się ukazać? Nie jestem
szczególnie utalentowana, muzykalna ani nic.
I chociaż zaliczam w szkole głównie kursy dla uzdolnionych uczniów, to wcale nie
dlatego, że jestem jakąś wybitną uczennicą. Bo jeśli dorastasz w hrabstwie Greene i wiesz, że
Lemon Joy dolewa się do zmywarki do naczyń, a nie do mrożonej herbaty, już cię
umieszczają na kursach dla uzdolnionych.
Zresztą to aż zadziwiające, jak wielu ludzi w hrabstwie Greene popełnia tę pomyłkę.
To znaczy, tę z Lemon Joy. Przynajmniej tak twierdzi ojciec mojego przyjaciela Jasona, który
jest lekarzem w Szpitalu Bloomville.
- To pewnie dlatego - powiedziałam do tej pani, przeciągając jej kartą przez czytnik -
że moi rodzice są właścicielami tej księgarni.
Wiem, że to nie brzmi jakoś imponująco. Ale księgarnia Courthouse Square jest
jedyną niezależną księgarnią w Bloomville. Jeśli nie liczyć Książek dla Dorosłych i Zabawek
Seksualnych Doca Sawyera, tam z tyłu, obok estakady. Ja ich nie liczę.
- Nie. - Kobieta pokręciła głową. - To też nie to.
Mogłam zrozumieć jej frustrację. Szczególnie przygnębiające w tym wszystkim jest to
- jak się nad tym zastanowić (czego staram się nie robić, chyba że wydarzy się coś takiego jak
teraz) - że Lauren i ja aż do końca piątej klasy byłyśmy przyjaciółkami. Może nie
najbliższymi przyjaciółkami. Trudno jest zaprzyjaźnić się z najpopularniejszą dziewczyną w
szkole, bo ma zawsze tak zapełniony kalendarz towarzyski.
Ale na pewno przyjaźniłyśmy się dość blisko, bo bywała u mnie w domu (okay, niech
będzie, była raz. I chyba nie bawiła się najlepiej. To wina ojca, który właśnie wtedy zabrał się
do suszenia w piekarniku musli domowej roboty. Smród spalonych płatków owsianych
dominował nad innymi zapachami), i ja bywałam u niej (tylko raz... Jej mama pojechała do
kosmetyczki na manikiur, ale w domu był tata i zastukał do pokoju Lauren, żeby powiedzieć,
że odgłosy eksplozji, które wydawałam w czasie naszej zabawy Barbie Komandoską, są nieco
za głośne. I poza tym, że nie słyszał jeszcze o Barbie Komandosce, i dlaczego nie
miałybyśmy się pobawić w Barbie Cichutką Pielęgniarkę?)
- Cóż - powiedziałam do naszej klientki - może ja po prostu... No, wie pani. Mam
jedno z tych nazwisk, które zawsze wydają się skądś znajome.
Taa. I ciekawe czemu. To Lauren wymyśliła przecież powiedzenie: „Nie rób z siebie
takiej Amy Landry”. Z zemsty.
I zadziwiające, jak szybko to się przyjęło. Teraz, jeśli w szkole ktoś zrobi coś choć
trochę idiotycznego albo dziwacznego, ludzie od razu mówią: „Nie rób takiej Amy!” albo:
„Ale Amy ci z tego wyszła”, albo: „Typowa Amy!”
I to ja jestem tą Amy, o której mówią.
Fajnie.
- Może i tak - mruknęła z powątpiewaniem kobieta. - Rany, teraz cały wieczór będę
się nad tym zastanawiać.
Jej karta kredytowa została przyjęta. Oderwałam wydruk do podpisu i zaczęłam
pakować zakupy do torby. Może i mogłam powiedzieć jej, że pewnie mnie kojarzy ze
względu na mojego dziadka. Czemu nie? Jest w tej chwili najbardziej obgadywaną - i
najzamożniejszą - osobą w południowej Indianie, od czasu, kiedy sprzedał tereny rolnicze w
pobliżu planowanej nowej autostrady 1 - 69 („łączącej Meksyk z Kanadą z pomocą
autostradowego korytarza, przebiegającego między innymi przez Indianę”) pod budowę
Super Sav - Martu, który otwarto w zeszłym tygodniu.
Co oznacza, że często pojawiał się w lokalnej prasie, zwłaszcza odkąd sporą część
swojego majątku wydał na budowę obserwatorium astronomicznego, które zamierza
podarować miastu.
Bo każde małe miasteczko w południowej Indianie potrzebuje obserwatorium
astronomicznego.
Chyba że nie.
To także znaczy, że moja mama już z nim nie rozmawia, bo Super Sav - Mart, ze
swoimi niskimi cenami, prawdopodobnie wykosi z biznesu wszystkie małe sklepy wokół
placu, włącznie z księgarnią Courthouse Square.
Ale wiedziałam, że klientka nigdy by się na to nie nabrała. Dziadek nawet nie nosi
tego samego nazwiska, co ja. Od chwili narodzin dotknięty był nieszczęsnym mianem Emile'a
Kazoulisa... Mimo takiego upośledzenia, poradził sobie w życiu całkiem nieźle.
Musiałam liczyć się z tym, że tak samo jak super big gulp nie dawał się usunąć z białej
dżinsowej spódniczki D&G Lauren (chociaż tata próbował. Użył wszystkich dostępnych
środków, a kiedy to nic nie dało, poszedł i odkupił jej nową spódnicę), moje nazwisko na
zawsze miało wyraźnie się zapisać w ludzkiej pamięci.
I to wcale nie pochlebnie.
- Och, nieważne - zdecydowała ta pani, zabierając torbę i paragon. - Chyba tak czasem
bywa.
- Chyba tak - zgodziłam się. I poczułam ulgę, bo zbierała się do wyjścia. Nareszcie.
Okazało się, że niedługo cieszyłam się spokojem. Bo sekundę później dzwonek nad
drzwiami księgarni zabrzęczał, a do środka weszła sama Lauren Moffat - w tych samych
białych biodrówkach do pół łydki Lilly Pulitzer, które parę dni temu mierzyłam w centrum
handlowym, ale których kupić nie mogłam. Ich cena stanowiła mniej więcej równowartość
[ Pobierz całość w formacie PDF ]